– Znakomicie – odpowiedział, lekko poirytowany. – A więc?
– Nic poważnego. Jakiś bezrobotny wszedł do supermarketu i laską zaczął zrzucać towar z półek…
– Bezrobotny? Co ty wygadujesz? Czy u nas są jeszcze bezrobotni?
Fazio zdziwił się.
– Oczywiście, że są, panie komisarzu, to pan nie wie?
– Mówiąc szczerze, to nie. Myślałem, że wszyscy znaleźli już pracę.
Fazio czuł się wyraźnie robiony w konia.
– A gdzie niby mieliby znaleźć pracę?
– W Narodowej Partii Skruchy, Fazio. Ten bezrobotny, który rozwala półki, to nie tylko bezrobotny, to przede wszystkim skurwysyn. Zatrzymałeś go?
– Tak jest.
– Idź do niego i przekaż mu ode mnie, żeby dokonał aktu skruchy.
– A za co?
– Niech sobie coś wymyśli, obojętne co. Ale niech powie, że żałuje. Jakieś byle gówno, sam możesz mu podpowiedzieć. Kiedy tylko pożałuje, będzie w porządku. Zapłacą mu, znajdą za darmo mieszkanie, jego dzieci poślą do szkoły. Powiedz mu to.
Fazio przyglądał się przełożonemu uważnie, bez słowa. Wreszcie powiedział:
– Komisarzu, dzień jest pogodny, a jednak panu odbija. Co się stało?
– Chuj ci do tego.
Właściciel kiosku z orzechami i nasionami, w którym Montalbano zazwyczaj się zaopatrywał, wpadł na genialny pomysł, żeby ominąć zakaz handlu w niedzielę: opuścił kratę, po czym sam się przed nią zainstalował na świetnie zaopatrzonym straganie.
– Mam fistaszki, dopiero co uprażyłem, są jeszcze gorące – poinformował.
I komisarz poprosił, żeby nasypał mu jeszcze garstkę do kubka, który zawierał już orzechy i pestki dyni.
Samotny orzeszkowy spacer do końca wschodniego mola tym razem trwał dłużej niż zwykle. Skończył się dopiero po zmierzchu.
– Ależ on jest niezwykle inteligentny! – zawołała podekscytowana Livia, kiedy tylko zobaczyła, jak Montalbano wchodzi do domu. – Dopiero trzy godziny temu wytłumaczyłam mu, jak się gra w warcaby, i sam zobacz: jedną partię już wygrał, a drugą wygra za chwilę.
Komisarz przystanął przy nich i przyglądał się końcówce gry. Livia popełniła ewidentny błąd, Francois zbił jej dwa pozostałe pionki. Świadomie albo nie, Livia po prostu chciała, żeby chłopiec wygrał: gdyby na miejscu Francois siedział on, za żadne skarby nie dałaby mu tej satysfakcji. Pewnego razu zniżyła się nawet do tego, by udać, że się gorzej poczuła, co pozwoliło jej zrzucić pionki z planszy na podłogę.
– Jesteś głodny?
– Jeśli chcesz, mogę zaczekać – odpowiedział komisarz, przystając na wpisaną w pytanie prośbę, by opóźnić kolację.
– Chętnie poszlibyśmy na spacer.
Ona i Francois, oczywiście. To, że mógł się do nich przyłączyć, nie przyszło jej nawet do głowy.
Montalbano położył obrus, nakrył jak trzeba i kiedy skończył, poszedł do kuchni zobaczyć, co przygotowała. Nic, arktyczna pustka. Sztućce i talerze błyszczały jak narzędzia lekarskie. Wpatrzona we Francois, nawet nie pomyślała o kolacji. Przeprowadził równie szybki, co smętny rekonesans: na pierwsze mógł przygotować trochę makaronu z czosnkiem i oliwą, na drugie podać solone sardele, oliwki, ser wędzony i tuńczyka z puszki. Najgorsze w każdym razie wydarzy się nazajutrz, kiedy przyjdzie Adelina, żeby sprzątnąć mieszkanie i ugotować obiad, i zastanie Livię z chłopcem. Nie przepadały za sobą. Urażona pewnymi uwagami Livii, któregoś dnia Adelina przerwała pracę w połowie i zniknęła, żeby wrócić dopiero wtedy, kiedy była już pewna, że rywalka jest o setki kilometrów od Marinelli.
Była pora wiadomości, włączył telewizor i nastawił na Televigatę. Na ekranie pojawiła się kurza dupa, czyli twarz Pippa Ragonese. Już miał zmienić kanał, kiedy sparaliżowały go pierwsze słowa komentatora.
– Co się dzieje na posterunku policji w Vigacie? – Ragonese zadawał to pytanie sobie oraz wszelkiemu stworzeniu, a czynił to tonem, przy którym głos Torquemady Z najlepszego okresu działalności zabrzmiałby jak popiskiwanie rajfura.
Mówił dalej, twierdząc, że jego zdaniem Vigata przypomina już Chicago z czasów prohibicji: strzelaniny, kradzieże, podpalenia, życie i wolność zwykłego, szarego obywatela wystawione na bezustanne niebezpieczeństwo. I czy domyślają się widzowie, czemu w tej tragicznej sytuacji oddaje się nasz przeceniany komisarz Montalbano? Znak zapytania został zaakcentowany z taką siłą, że komisarz ujrzał go niczym piętno wypalone na tej kurzej dupie. Zaczerpnąwszy powietrza, by wyrazić należne zdziwienie i oburzenie, Ragonese wysylabizował:
– Po-lu-je na zło-dzie-ja szkol-nych ka-na-pek!
Nie w pojedynkę, ponieważ pan komisarz zabrał ze sobą swoich ludzi, pozostawiając w komisariacie za całą obsadę tylko nierozgarniętego telefonistę. W jaki sposób on, Radonese, dowiedział się o tej być może komicznej, lecz na pewno również tragicznej sprawie? Otóż chcąc rozmawiać z zastępcą komisarza, Augellem, żeby sprawdzić pewną informację, zadzwonił, a telefonista udzielił mu niewiarygodnej odpowiedzi. Z początku pomyślał, że to jakiś żart, który na pewno będzie można zdementować, lecz kiedy zaczął dociekać, zrozumiał wreszcie, że to nie kaczka dziennikarska, ale niewiarygodna prawda. Czy telewidzowie z Vigaty zdawali sobie sprawę, w czyich znajdują się rękach?
„A co ja takiego zrobiłem, żeby trafić na Catarellę?” – pomyślał gorzko Montalbano, zmieniając kanał.
Na Reteliberze pokazywali ujęcia z Mazary, z uroczystości pogrzebowych tunezyjskiego marynarza zastrzelonego na pokładzie kutra „Opatrzność”. Skończywszy relację, spiker podkreślił, jakiego pecha miał Tunezyjczyk, który zginął tragicznie podczas swojej pierwszej wyprawy po niedawnym przybyciu do kraju, gdzie prawie nikt go nie znał. Nie miał rodziny albo po prostu nie zdążył jeszcze sprowadzić jej do Mazary. Urodził się przed trzydziestu dwu laty w Safakisie i nazywał się Ben Dhahab. Pojawiła się fotografia Tunezyjczyka i w tej samej chwili do pokoju weszli Livia z chłopcem, wracając właśnie ze spaceru. Na widok twarzy na ekranie Francois uśmiechnął się i wyciągnął palec.
– Mon oncle.
Livia już miała powiedzieć Salvowi, żeby wyłączył telewizor, ponieważ przeszkadza w jedzeniu, Montalbano zaś zamierzał robić jej wyrzuty, że nie przygotowała nic na kolację, lecz zamiast tego oboje otworzyli usta ze zdziwienia, wskazując na siebie nawzajem palcami, podczas gdy trzeci palec, należący do chłopca, celował w ekran. Jak gdyby przeszedł ten anioł, który mówi „amen”, i wszyscy skamienieli na miejscu. Komisarz ocknął się i poprosił o potwierdzenie, wątpiąc w swój słaby francuski.
– Co powiedział?
– Powiedział: mój wujek – odparła pobladła Livia.
Kiedy obraz zniknął, Francois usiadł przy stole, niecierpliwie czekając na jedzenie, jakby to, że zobaczył w telewizji swojego wujka, nie wywarło na nim większego wrażenia.
– Spytaj, czy ten, którego widział, jest jego prawdziwym wujkiem.
– Co za idiotyczne pytanie!
– Wcale nie idiotyczne. Również mnie nazwano wujkiem, a wcale nim nie jestem.
Francois wyjaśnił, że ten, którego widział, jest prawdziwym wujkiem, bratem jego mamy.
– Musi natychmiast ze mną jechać – powiedział Montalbano.
– Dokąd chcesz go zabrać?
– Do biura, chcę mu pokazać jedno zdjęcie.
– Nawet mowy nie ma! Nikt ci nie ukradnie tego zdjęcia. Francois musi najpierw zjeść kolację. Poza tym do twojego biura pojadę z wami, ty mógłbyś zgubić to dziecko po drodze.
Makaron był rozgotowany, właściwie w ogóle nie dało się go jeść.
Na dyżurze był Catarella, który widząc o tej porze całą rodzinkę i minę swojego przełożonego, poważnie się zaniepokoił.
– Komisarzu, pełny spokój, sama cisza jest tutaj.