– Czy możesz mi wyświadczyć jeszcze jedną przysługę?
– Chyba każe ci opłacić abonament. Czego chcesz?
– Czy możesz raz jeszcze nadać ten materiał w wiadomościach o pierwszej? Wiesz, myślę, że o tej porze niewiele osób go widziało.
– Na rozkaz…
Poszedł do sypialni, zabrał Francois z ramion Livii, zaniósł do jadalni i położył na tapczanie, który posłała Livia. Wziął prysznic, wsunął się do łóżka. Livia przez sen poczuła, że jest obok, i przywarła do niego całą długością, tyłem. Zawsze lubiła tak robić, w półśnie, na tej przyjemnej ziemi niczyjej, między krainą snu a miastem świadomości. Ale tym razem, kiedy tylko Montalbano zaczął ją pieścić, natychmiast się odsunęła.
– Nie. Francois mógłby się obudzić.
Montalbano na chwilę zamarł; nie brał pod uwagę tego innego aspektu radości życia rodzinnego.
Wstał, i tak przeszła mu ochota na sen. Kiedy wracali do Marinelli, myślał o tym, żeby coś zrobić. Teraz sobie przypomniał.
– Valente? Mówi Montalbano. Przepraszam, że dzwonię o tej porze, i to do domu. Muszę się z tobą zobaczyć, bardzo pilnie. Jeżeli jutro około dziesiątej przyjadę do ciebie do Mazary, będzie ci pasowało?
– Pewnie. Czy możesz powiedzieć…
– To pogmatwana historia, niejasna. Poruszam się w niej po omacku. Dotyczy również tego zastrzelonego Tunezyjczyka.
– Bena Dhahaba.
– No właśnie. Na dobry początek powiem ci, że nazywał się Ahmed Mussa.
– Kurwa.
– No właśnie.
11
– Możliwe, że to zbieg okoliczności – podsumował opowieść Montalbana wicekwestor Valente.
– Jeśli jesteś tego zdania, to wyświadczasz mi wielką przysługę. Niech każdy z nas pozostanie przy swoim: ty będziesz się starał dowiedzieć, dlaczego tunezyjczyk posługiwał się fałszywym nazwiskiem, ja będę szukał przyczyn zabójstwa Lapecory i zniknięcia Karimy. Jeżeli nasze drogi przypadkiem się skrzyżują, to udamy, że się nie znamy, i nawet nie podamy sobie ręki, zgoda?
– Ależ ty się łatwo wściekasz!
Komisarz Angelo Tomasino, trzydziestolatek o wyglądzie kasjera bankowego – z tych, którzy nawet najmniejszą gotówkę liczą w palcach dziesięć razy, zanim ci ją dadzą do ręki – dolał oliwy do ognia, wspierając przełożonego:
– A poza tym to wcale nie jest powiedziane.
– Co nie jest powiedziane?
– Że Ben Dhahab to fałszywe nazwisko. Możliwe, że nazywał się Ben Ahmed Dhahab Mussa. Przecież trudno się połapać w tych arabskich nazwiskach.
– Nie będę już wam przeszkadzał – powiedział Montalbano i wstał.
Krew uderzyła mu do głowy. Valente, który znał go od dawna, zauważył, co się święci.
– Co według ciebie powinniśmy zrobić? – spytał po prostu.
Komisarz znowu usiadł.
– Dowiedzieć się na przykład, kto znał go tutaj, w Mazarze. Jak otrzymał angaż na kuter. Czy miał dokumenty w porządku. Iść i przeprowadzić rewizję w miejscu zamieszkania. Czy ja muszę ci mówić takie rzeczy?
– Nie – powiedział Valente. – Ale miałem ochotę je od ciebie usłyszeć.
Wziął kartkę, która leżała na biurku, i podał Montalbanowi. Był to nakaz rewizji mieszkania Bena Dhahaba, Z pieczątką i podpisem.
– Obudziłem dziś sędziego o świcie – powiedział Valente z uśmiechem. – Pójdziesz ze mną na spacer?
Pani Pipia Ernestina, wdowa po panu Locicero, fryzjerze, pragnęła zaznaczyć, że nie zajmuje się zawodowo wynajmem. Posiadała, pozostawiony jej przez świętej pamięci małżonka, zakładzik, pokoik na parterze, który niegdyś był salonem fryzjerskim. Salon – tak się tylko mówi, ale salon to nie był, zresztą niebawem panowie sami zobaczą, i po co w ogóle ten, jak to się nazywa, nakaz rewizji? Wystarczyło przyjść i powiedzieć: droga pani, jest tak i tak, a nie robiłaby przecież problemów. Problemy robią ci, którzy mają coś do ukrycia, ale jej życie, o czym mogą zaświadczyć wszyscy w Mazarze – wszyscy, którzy nie są kutasami albo skurwysynami – jej życie zawsze było i wciąż pozostaje przezroczyste jak powietrze. Jaki był ten biedny Tunezyjczyk? Otóż trzeba panom wiedzieć, że nigdy, ale to nigdy nie wynajęłaby pokoju Afrykańczykowi, ani takiemu czarnemu jak atrament, ani takiemu, który ma skórę jak mieszkańcy Mazary. Nie ma mowy, Afrykańczycy robią na niej złe wrażenie. Dlaczego więc wynajęła Benowi Dhahabowi? Uprzejmy człowiek, moi panowie, pełna kultura, o takich jak on trudno dziś nawet wśród miejscowych. Tak, panowie, mówił po włosku, a przynajmniej można go było wystarczająco dobrze zrozumieć. Pokazał jej paszport…
– Chwileczkę – powiedział Montalbano.
– Moment – odezwał się równocześnie Valente.
– Tak, moi panowie, paszport. Oficjalny. Było w nim napisane tak, jak piszą Arabowie, i były również wyrazy w języku obcym. Po angielsku? Po francusku? Mniejsza. Zdjęcie odpowiadało twarzy. I jeśli panowie chcą wiedzieć, to ona formalnie zgłosiła najem, tak jak wymaga tego prawo.
– Kiedy dokładnie przyjechał? – spytał Valente.
– Dziesięć dni temu, co do joty. I w ciągu dziesięciu dni zdążył się zadomowić, znaleźć pracę i pozwolić się zabić.
– Czy powiedział, jak długo zamierza się tu zatrzymać? – zapytał Montalbano.
– Jeszcze dziesięć dni. Ale…
– Ale co?
– No, chciał mi zapłacić za miesiąc z góry.
– A ile pani sobie zażyczyła?
– Przyszło mi na myśl, by zażądać dziewięciuset tysięcy lirów. Ale wiecie, jacy są Arabowie, o wszystko muszą się kłócić, więc byłam gotowa spuścić… no, nie wiem, do sześciuset, nawet pięciuset tysięcy… Ale on nawet nie pozwolił mi skończyć, tylko włożył rękę do kieszeni, wyciągnął zwitek gruby jak butelka, zdjął gumkę, którą były opasane pieniądze, i odliczył dziewięć banknotów po sto tysięcy lirów.
– Proszę dać nam klucz i wytłumaczyć, gdzie jest ten pokój – uciął Montalbano. Nie miał wątpliwości, że w oczach pani Locicero ten zwitek gruby jak butelka był wystarczającym świadectwem uprzejmości i kultury Tunezyjczyka.
– Już się zbieram i zaraz was zaprowadzę.
– Nie, proszę tu zostać. Odniesiemy pani klucz.
Zardzewiałe żelazne łóżko, koślawy stół, szafa z fornirową płytą na miejscu lustra, trzy wiklinowe krzesła. Był też wychodek, a w nim sedes, umywalka, brudny ręcznik, półka z maszynką do golenia, mydłem w płynie i grzebieniem. Wrócili do pokoju. Na krześle leżała walizka z granatowego płótna. Otworzyli, była pusta.
W szafie para nowych spodni, świeżo wyprana ciemna marynarka, dwie koszule, cztery pary skarpetek, cztery pary majtek, sześć chusteczek, dwa podkoszulki: wszystko prosto ze sklepu, jeszcze nienoszone. W kącie szafy była para sandałów w dobrym stanie, po przeciwległej stronie plastikowa torebka wypełniona brudną bielizną. Wytrząsnęli zawartość na podłogę: nic szczególnego. Spędzili tam dobrą godzinę, szukali wszędzie. Kiedy już zaczęli tracić nadzieję, Valente jednak coś dostrzegł. W żelaznym oparciu łóżka tkwił bilet lotniczy z Rzymu do Palermo, wystawiony dziesięć dni wcześniej na nazwisko Mr Dhahab – nie wydawał się ukryty celowo, raczej po prostu tam wpadł. Zatem Ahmed przyleciał do Palermo o dziesiątej rano, stamtąd miał najwyżej dwie godziny drogi do Mazary. Kto mu poradził, gdzie znaleźć mieszkanie?
– Czy razem z nieboszczykiem ci z Montelusy przesłali jego rzeczy osobiste?
– Pewnie – odpowiedział Valente. – Dziesięć tysięcy lirów.
– Paszport?
– Nie.
– A reszta pieniędzy, jakie posiadał?
– Jeśli zostawił tutaj, to pewnie zadbała o nie pani Pipia, której życie jest przezroczyste jak powietrze.