Выбрать главу

– Nie miał w kieszeni nawet klucza od domu?

– Nic więcej. Mam zaśpiewać, żebyś wreszcie uwierzył? Tylko dziesięć tysięcy lirów, to wszystko.

Profesor Rahman, który nieoficjalnie wypełniał misje pojednawcze między swoimi krajanami a władzami Mazary – czterdziestoletni nauczyciel szkoły podstawowej, wyglądający jak czystej krwi Sycylijczyk – stawił się na wezwanie wicekwestora w ciągu dziesięciu minut.

Z Montalbanem poznali się przed rokiem, kiedy komisarz prowadził śledztwo w sprawie, która stała się potem sławna jako „sprawa psa z terakoty”.

– Przerwaliśmy panu lekcję? – spytał Valente.

W niespotykanym przypływie rozsądku, bez pośrednictwa kuratorium, dyrektor szkoły w Mazarze przeznaczył część sal dla dzieci tunezyjskich.

– Tak, ale poprosiłem o zastępstwo. Jakieś problemy?

– Może panu uda się coś nam wyjaśnić.

– O co chodzi?

– Raczej o kogo. O Bena Dhahaba.

Valente i Montalbano uzgodnili, że zdradzą nauczycielowi tylko połowę prawdy, a potem, zależnie od jego reakcji, ewentualnie opowiedzą wszystko.

Słysząc to nazwisko, Rahman nie zrobił nic, żeby ukryć zakłopotanie.

– Proszę pytać.

Przyszła kolej na Valentego. Montalbano był tylko gościem.

– Czy pan się z nim widział?

– Przyszedł do mnie jakieś dziesięć dni temu. Znał moje nazwisko i wiedział, kim jestem. Widzi pan, jakoś tak w styczniu ukazał się w pewnej tunezyjskiej gazecie artykuł, który opisywał naszą szkołę.

– Co panu powiedział?

– Że jest dziennikarzem.

Valente i Montalbano wymienili krótkie spojrzenia.

– Planował reportaż o naszych krajanach z Mazary. Ale zamierzał przedstawiać się wszystkim jako poszukujący pracy. Chciał również zatrudnić się na kutrze. Zapoznałem go z moim kolegą, El Madanim, i to właśnie on skierował Bena Dhahaba do pani Locicero, która wynajęła mu pokój.

– Czy widział go pan również potem?

– Oczywiście, kilka razy spotkaliśmy się przypadkowo. Wzięliśmy również udział w pewnej uroczystości, zabawie. Doskonale się zintegrował, jak to się teraz określa.

– Czy to pan załatwił mu pracę na kutrze?

– Nie. I nie El Madani.

– Kto zapłacił za pogrzeb?

– My. Stworzyliśmy mały fundusz na szczególne wypadki.

– Kto dostarczył do telewizji fotografię i wszystkie wiadomości, które dotyczyły Bena Dhahaba?

– Ja. Widzi pan, na tej uroczystości, o której wspomniałem, był fotograf. Ben Dhahab zaprotestował, powiedział, że nie chce, by robiono mu zdjęcia. Ale tamten zdążył już jedno wykonać. Kiedy więc przyszedł ten dziennikarz z telewizji i poprosił o zdjęcie, to mu je dałem, wraz z nielicznymi informacjami, które sam o sobie przekazał.

Rahman otarł pot z czoła. Jego niepokój narastał. I Valente, który był dobrym gliną, pozwalał mu gotować się we własnym sosie.

– Ale jest coś dziwnego – wykrztusił wreszcie Rahman.

Montalbano i Valente jakby nie dosłyszeli jego słów. Wydawali się pogrążeni w innych myślach, ale w rzeczywistości nadstawili ucha. Zachowywali się jak koty, które mają zamknięte oczy i udają sen, a tak naprawdę liczą gwiazdy.

Wczoraj zadzwoniłem do Tunezji, do gazety, żeby zawiadomić o wypadku i spytać, czy mają jakieś dyspozycje co do zwłok. Kiedy tylko powiedziałem naczelnemu, że Ben Dhahab nie żyje, tamten wybuchnął śmiechem. Powiedział, że to głupi żart, ponieważ Ben Dhahab w tej właśnie chwili jest w sąsiednim pokoju i rozmawia przez telefon. Po czym odłożył słuchawkę.

– A może noszą to same nazwisko? – zagadnął Valente.

– O nie! Wyraził się bardzo jasno, że jest wysłannikiem gazety. A więc skłamał.

– Czy miał na Sycylii jakąś rodzinę? – wtrącił się po raz pierwszy Montalbano.

– Nie wiem, nie rozmawialiśmy o tym. Gdyby znał kogoś w Mazarze, nie zwróciłby się do mnie o pomoc.

Valente i Montalbano znowu porozumieli się wzrokiem i Montalbano bez słowa udzielił przyjacielowi pozwolenia na odstrzał.

– Czy mówi coś panu nazwisko Ahmed Mussa?

Strzał okazał się salwą armatnią. Rahman podskoczył na krześle i opadł na nie bezwładnie.

– Co… co… co mmma z tym wspólnego Ahmed Mussa? – wybełkotał nauczyciel, jakby zaczęło mu brakować powietrza.

– Proszę mi wybaczyć niewiedzę – ciągnął nieubłaganie Valente – ale kim jest ten człowiek, którego nazwisko tak bardzo pana przestraszyło?

– To terrorysta. Ktoś, kto… Morderca. Okrutny człowiek. Ale co… co on ma z tym wspólnego?

– Mamy powody uważać, że Ben Dhahab w rzeczywistości był Ahmedem Mussą.

– Źle się czuję – powiedział słabym głosem profesor Rahman.

Z chaotycznej opowieści przerażonego Rahmana dowiedzieli się, że Ahmed Mussa, którego prawdziwe nazwisko częściej szeptano, niż wymawiano, a twarz była praktycznie nieznana, jakiś czas temu powołał paramilitarną grupkę straceńców. Objawił się przed trzema laty w sposób, który stał się jego wizytówką: wysadził w powietrze niewielką salę projekcyjną, gdzie wyświetlano francuskie kreskówki dla dzieci. Największymi szczęśliwcami okazali się ci, którzy zginęli na miejscu: dziesiątki osób straciło wzrok albo ręce i pozostało inwalidami na całe życie. Nacjonalizm grupki, przynajmniej w deklarowanych zamierzeniach, w ich radykalizmie, wydawał się wręcz abstrakcyjny. Na Mussę i jego ludzi patrzyli podejrzliwie nawet najbardziej nieprzejednani integryści. Terroryści dysponowali praktycznie nieograniczonymi zasobami pieniężnymi, które nie wiadomo skąd pochodziły. Za głowę Ahmeda Mussy rząd wyznaczył sporą sumę pieniędzy. I to było już wszystko, co wiedział profesor Rahman, a myśl, że w ten lub inny sposób pomógł terroryście, tak bardzo nim wstrząsnęła, że drżał i słaniał się jak w silnym ataku malarii.

– Przecież został pan oszukany – próbował pocieszyć go Montalbano.

– Jeśli obawia się pan konsekwencji – dodał Valente – możemy zaświadczyć o pańskiej niekwestionowanej dobrej woli.

Rahman potrząsnął głową. Wyjaśnił, że to nie kwestia strachu, lecz przerażenia. Przerażenia faktem, że jego drogi choć na chwilę skrzyżowały się z drogami zimnego mordercy dzieci, niewinnych istot.

Pocieszali go, jak tylko umieli, i pozwolili mu odejść, prosząc, żeby ani słowem nie zdradził nikomu szczegółów ich rozmowy, nawet swojemu koledze i przyjacielowi El Madaniemu. Gdyby go jeszcze potrzebowali, zadzwonią.

– Nawet w nocy, bez przeszkód – odpowiedział nauczyciel, któremu z trudem przychodziło teraz mówienie po włosku.

Nim zaczęli rozważać wszystko, czego się dowiedzieli, kazali przynieść sobie kawy. Pili powoli, w milczeniu.

– To jasne, że cały ten Mussa nie zaciągnął się na kuter po to, by zdobyć kolejne doświadczenie życiowe – zaczął Valente.

– Ani po to, żeby dać się zabić.

– Trzeba posłuchać, co ma do powiedzenia szyper.

– Chcesz go tu wezwać?

– Czemu nie?

– Powiedziałby ci to samo co Augellowi. Może lepiej dowiedzieć się najpierw, co się o tym mówi w środowisku. Słowo tu, słowo tam, i w ten sposób możemy uzyskać znacznie więcej.

– Obarczę tym Tomasina.

Montalbano wydął usta. Nie lubił zastępcy Valentego, ale to nie był żaden argument, żadna poważna obiekcja, którą należałoby teraz wysuwać.

– Nie leży ci?

– Mnie? To tobie powinien leżeć. Ludzie są twoi i znasz ich lepiej niż ja.

– Daj spokój, Montalbano, nie udawaj głupka.

– No dobrze. Uważam go za nieodpowiednią osobę. Kiedy go ktoś zobaczy z tą miną kontrolera, to na pewno nie zacznie mu się zwierzać.

– Masz rację. Wciągnę w to Tripodiego, to bystry chłopak, uważny, a jego ojciec jest rybakiem.