– Rzecz w tym, żeby dowiedzieć się dokładnie, co zdarzyło się tej nocy, kiedy kuter natrafił na łódź patrolową. Jakkolwiek byśmy to ustawili, zawsze coś nie pasuje.
– Czyli?
– Zostawmy na razie kwestię, jak się zaciągnął, zgoda? No więc Ahmed wyrusza z konkretnym zamiarem, którego nie znamy. Teraz pytam: czy wyjawił ten swój zamiar szyprowi i załodze? A jeśli tak, to czy wyjawił go, jeszcze zanim wyruszyli, czy dopiero podczas rejsu? Według mnie, nawet jeśli nie wiemy dokładnie kiedy, zamiar jednak został wyjawiony i wszyscy go zaakceptowali. W przeciwnym razie zmieniliby kierunek i wysadzili intruza.
– Mógł ich zmusić bronią.
– W takim razie, dopłynąwszy do Vigaty albo Mazary, szyper i załoga powiedzieliby, jak sprawy wyglądały; nie mieliby nic do stracenia.
– Słusznie.
– Idźmy dalej. Wyłączając przypadek, że zamiarem Ahmeda było dać się zabić na otwartych wodach ojczyzny, potrafię wyobrazić sobie tylko dwie hipotezy. Pierwsza jest taka, że kazał się wysadzić w nocy na jakimś przybrzeżnym pustkowiu, żeby wrócić potajemnie do swego kraju. Druga to spotkanie na pełnym morzu, rozmowa, którą musiał odbyć osobiście.
– Bardziej przekonuje mnie ta druga.
– Mnie również. A potem zdarzyło się coś nieprzewidzianego.
– Jakaś przeszkoda?
– Właśnie. I tu mamy już całe kłębowisko hipotez. Załóżmy, że tunezyjska łódź patrolowa nie wie, że na pokładzie kutra jest Ahmed. Napotyka jednostkę, która łowi na ich akwenie, nakazuje jej się zatrzymać, ci uciekają, z łodzi patrolowej leci seria, która całkiem przypadkowo zabija właśnie Ahmeda Mussę. Tak przynajmniej wynika z tego, co nam opowiedziano.
Tym razem to Valente wydął wargi.
– Nie przekonuje cię to?
– Brzmi jak rekonstrukcja morderstwa prezydenta Kennedy’ego w wersji senatora Warrena.
– Powiem ci coś jeszcze. Załóżmy, że Ahmed, zamiast człowieka, którego miał spotkać, spotyka kogoś innego, kto do niego strzela.
– Albo że spotkał tego, którego miał spotkać, lecz wywiązała się kłótnia i ten strzelił do niego, pieczętując sprzeczkę krwią.
– Miałby karabin maszynowy na pokładzie? – spytał z powątpiewaniem Montalbano.
I natychmiast zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Nawet nie poprosił Valentego o pozwolenie, tylko przeklął, złapał słuchawkę, zadzwonił do Montelusy i kazał zawołać do telefonu Jacomuzziego. Czekając na połączenie, spytał Valentego:
– Czy w raportach, które ci przesłano, był podany kaliber pocisków?
– Mówiły ogólnikowo o strzałach z broni palnej.
– Halo? Kto mówi? – spytał Jacomuzzi.
– Słuchaj, Baudo…
– Jaki Baudo? Mówi Jacomuzzi.
– Ale chciałbyś się nazywać Pippo Baudo. Czy możesz mi powiedzieć, z jakiego rodzaju broni zabili tego Tunezyjczyka z kutra?
– Z broni palnej.
– To dziwne! Myślałem, że udusili go poduszką.
– Od twoich dowcipów chce mi się rzygać.
– Powiedz mi dokładnie, co to była za broń.
– Karabin maszynowy, prawdopodobnie „Skorpion”. Nie napisałem tego w raporcie?
– Nie. Jesteś pewny, że nie był to sprzęt pokładowy?
– Pewnie, że jestem pewny. Broń, która jest zamontowana jest zamontowana na pokładzie, mogłaby strącić samolot, wiesz?
– Naprawdę?! Jestem wręcz porażony twoją naukową precyzją, Jacomuzzi.
– A jak mam rozmawiać z takim ignorantem jak ty?
Montalbano zreferował rozmowę i przez dłuższą chwilę milczeli. Kiedy Valente się odezwał, wypowiedział myśl, która dokładnie w tej samej chwili zaświtała również w głowie komisarza.
– Czy jesteśmy pewni, że była to tunezyjska wojskowa łódź patrolowa?
Ponieważ zrobiło się późno, Valente zaprosił kolegę na obiad do swojego domu. Montalbano, który miał już okazję zapoznać się z ohydnymi daniami żony wicekwestora, odmówił, tłumacząc się, że musi natychmiast wracać do Vigaty.
Wsiadł do samochodu i po kilku kilometrach zobaczył gospodę na samym brzegu morza. Zatrzymał się, wysiadł, zajął miejsce przy stole. I nie pożałował.
12
Już od kilku godzin nie rozmawiał z Livią i poczuł wyrzuty sumienia. Przecież mogła się o niego martwić. W oczekiwaniu na kieliszek anyżówki na trawienie (podwójna porcja okoni zaczynała mu ciążyć) postanowił do niej zadzwonić.
– Czy wszystko u was w porządku?
– Obudziłeś nas swoim telefonem.
Martwili się, też coś!
– Spaliście?
– Tak, długo się kąpaliśmy, woda jest ciepła.
Nieźle się bawili pod jego nieobecność.
– Jadłeś już? – spytała Livia z czystej grzeczności.
– Kanapkę. Jestem w połowie drogi, najpóźniej za godzinę będę w Vigacie.
– Przyjedziesz do domu?
– Nie, pojadę do biura, spotkamy się wieczorem.
Z pewnością był przeczulony, lecz po drugiej stronie usłyszał niemal westchnienie ulgi.
Tymczasem powrót do Vigaty zajął mu więcej niż godzinę. Tuż przed granicą miasta, pięć minut drogi od biura, samochód niespodziewanie zastrajkował. Nie było sposobu, żeby go znowu uruchomić. Montalbano wysiadł, podniósł maskę i zajrzał do silnika. Był to gest czysto symboliczny, coś w rodzaju egzorcyzmu, jako że nie znał się na tym ani trochę. Gdyby mu powiedzieli, że silnik działa na sznurek albo na skręconą gumkę, jak niektóre zabawki, być może by uwierzył. Obok niego przejechał samochód karabinierów z dwoma funkcjonariuszami. Minęli go, następnie się zatrzymali i wrócili na wstecznym. Przy kierownicy siedział podoficer, ten drugi był szeregowym. Komisarz nigdy przedtem ich nie widział i oni też go nie znali.
– Czy możemy jakoś pomóc? – spytał uprzejmie szeregowy.
– Dziękuję. Nie rozumiem, dlaczego samochód nagle się zatrzymał.
Zjechali na pobocze i wysiedli. Popołudniowy autobus relacji Vigata-Fiakka zatrzymał się nieopodal, wysiadła z niego para starszych ludzi.
– Silnik wydaje się w porządku – zawyrokował karabinier. I dodał z uśmiechem: – Czy na pewno ma pan benzynę?
Nie było ani kropli, nawet gdyby chciał płacić za nią szczerym złotem.
– Zróbmy w ten sposób, panie…
– Martinez. Inżynier Martinez – powiedział Montalbano.
Nikt nic mógł się dowiedzieć, że żandarmeria pomogła komisarzowi Montalbano.
– Zróbmy w ten sposób, inżynierze. Zaczeka pan tutaj, my pojedziemy do najbliższej stacji i przywieziemy tyle benzyny, ile wystarczy na dojazd do Vigaty.
– To bardzo mile z panów strony.
Odjechali. Montalbano wsiadł do samochodu, zapalił papierosa i natychmiast usłyszał za plecami nerwowy klakson.
To autobus Fiakka-Vigata chciał przejechać. Montalbano wysiadł i wytłumaczył gestami, że jego samochód jest zepsuty. Kierowca z wielkim trudem wykręcił i wyprzedziwszy samochód komisarza, zatrzymał się w tym samym miejscu, w którym poprzednio stanął autobus jadący w przeciwnym kierunku. Wysiadły cztery osoby.
Montalbano patrzył, jak odjeżdża autobus do Vigaty. Potem zobaczył powracających karabinierów.
W biurze zjawił się o czwartej po południu. Augella nie było. Fazio powiedział, że już rano zaginął po nim wszelki ślad; Mimi wyszedł około dziewiątej i od tej pory się nie pokazał. Montalbano się wkurzył.
– Tu każdy robi, co chce! Wszyscy mają wszystko w dupie! Ragonese się nie mylił!
Nowości? Żadnych. Ach, dzwoniła pani Lapecora, wdowa, aby powiedzieć, że pogrzeb jej męża odbędzie się w środę rano. I od drugiej czekał na niego pan Finocchiaro, geometra.
– Znasz go?
– Z widzenia. To emeryt, mężczyzna w zaawansowanym wieku.
– Czego chce?