Выбрать главу

– Nie chciał mi powiedzieć. Ale wydawał się mocno wzburzony.

– Wpuść go.

Fazio miał rację, geometra był bardzo wzburzony. Komisarz poprosił, żeby usiadł.

– Czy mógłbym napić się wody? – spytał staruszek i słychać było, że naprawdę wyschło mu w gardle.

Kiedy już się napił, powiedział, że nazywa się Giuseppe Finocchiaro, ma siedemdziesiąt pięć lat, jest kawalerem, emerytowanym geometrą i mieszka na ulicy Marconiego pod trzydziestym ósmym. Nie był karany, nie dostał nawet ani jednego mandatu.

Urwał, dopił tyk wody, który pozostał w szklance.

– Dziś o pierwszej pokazali w telewizji zdjęcie. Kobietę i dziecko. Czy pan wie, że mówili, by zwrócić się do pana, gdyby ktoś ich rozpoznał?

– Tak.

Tak. I koniec. Ani sylaby więcej. W tej chwili mogłaby wywołać wątpliwości, skrupuły.

– Tę kobietę znam, nazywa się Karima. Chłopca nigdy nie widziałem. Nie miałem pojęcia, że ma dziecko.

– Skąd pan ją zna?

– Raz w tygodniu przychodzi sprzątać mi mieszkanie.

– W jaki dzień?

– We wtorek rano. Zabiera jej to cztery godziny.

– Proszę zaspokoić moją ciekawość. Ile pan jej płacił?

– Pięćdziesiąt tysięcy lirów. Ale…

– Ale?

– Płaciłem do dwustu tysięcy za pracę dodatkową.

– Kiedy obciągała panu druta?

Zamierzona brutalność pytania przyprawiła geometrę najpierw o bladość, potem o rumieniec.

– Tak.

– Więc proszę wyjaśnić. Przychodziła do pana cztery razy w miesiącu. Ile razy wykonywała pracę dodatkową?

– Raz. Najwyżej dwa.

– Jak pan ją poznał?

– Powiedział mi o niej przyjaciel, również emeryt. Profesor Mandrino, który mieszka z córką.

– A więc u profesora Mandrino nie miała nadgodzin?

– Miała. Córka uczy w szkole, całe dnie spędza poza domem.

– Kiedy chodziła do profesora?

– W soboty.

– Jeśli nie ma pan nic więcej do powiedzenia, to może pan iść.

– Dziękuję za zrozumienie.

Wstał zawstydzony. Spojrzał na komisarza.

– Jutro wtorek.

– I co z tego?

– Czy myśli pan, że przyjdzie?

Nie miał serca odbierać mu złudzeń.

– Być może. Ale jeśli przyjdzie, to proszę mnie zawiadomić.

Od tej chwili przetoczyła się cała procesja. Najpierw, w towarzystwie wyjącej matki, pojawił się Ntonio, chłopiec, którego Montalbano widział w Villasecie – ten, który został pobity, ponieważ nie chciał oddać kanapki. Na fotografii, która pojawiła się w telewizji, Ntonio rozpoznał złodzieja, nie miał żadnej wątpliwości, że to on. Matka Ntonia, wydając ogłuszające dźwięki, rzucając przekleństwami i złorzecząc, wysunęła przerażonemu komisarzowi swoje żądania: trzydzieści lat więzienia dla złodzieja i dożywocie dla matki, a w razie gdyby sprawiedliwość ziemska jej nie wysłuchała, prosi sprawiedliwość boską o galopujące suchoty dla niej i jakąś przewlekłą, wycieńczającą chorobę dla niego.

Jednak jej syn, wcale nieprzestraszony matczynym atakiem histerii, kręcił głową na znak niezgody.

– Czy ty też chcesz, żeby zgnił w więzieniu? – zapytał komisarz.

– Ja nie – odpowiedział zdecydowanie Ntonio. – Teraz, jak go widziałem na spokojnie, to nawet polubiłem.

Praca dodatkowa u profesora Paola Guida Mandrina, siedemdziesięcioletniego emerytowanego nauczyciela historii i geografii, polegała na kąpieli. W jeden sobotni poranek w miesiącu profesor czekał na Karimę nago w pościeli. Na żądanie, żeby poszedł do łazienki się wykąpać, mówił, że absolutnie nie ma takiego zamiaru.

Wówczas Karima ściągała pościel z łóżka, odwracała profesora siedzeniem do góry i wymierzała mu serię klapsów. Kiedy wreszcie wchodził do wanny, był dokładnie namydlany, a potem myty. To wszystko. Koszt nadgodzin sto pięćdziesiąt tysięcy lirów, koszt sprzątania pięćdziesiąt tysięcy.

– Montalbano? Proszę posłuchać. Wbrew temu, co mówiłem, dziś nie możemy się spotkać. Mam zebranie u prefekta.

– Proszę więc powiedzieć kiedy, panie kwestorze.

– Ha, nie ma pośpiechu. Zresztą po telewizyjnej wypowiedzi komisarza Augello.

– Mimi?! – wrzasnął i poczuł się jak śpiewak w Cyganerii.

– Tak. Nie wiedział pan o tym?

– Nie. Byłem w Mazarze.

– Pojawił się w dzienniku o trzynastej. Sucho i zdecydowanie zaprzeczył. Stwierdził, że Ragonese źle usłyszał. Nie chodziło o złodzieja kanapek, tylko o złodzieja latarek. Niebezpieczny typ, narkoman, który groził strzykawką. Zażądał przeprosin dla całego komisariatu. Znakomity. Myślę więc, że pan poseł Pennacchio trochę się teraz uspokoi.

– My już się poznaliśmy – powiedział Vittorio Pandolfo, księgowy, wchodząc do gabinetu.

– Owszem – potwierdził Montalbano. – Słucham pana.

Okazał chłód, i to nie tylko dla dobra rozmowy: jeśli księgowy przyszedł, żeby powiedzieć o Karimie, to oznaczało, że wcisnął mu kit, mówiąc przedtem, że jej nie zna.

– Przyszedłem, ponieważ w telewizji pojawiła się…

– …fotografia Karimy, której podobno pan nie znał. Dlaczego mi pan o niej nie wspomniał?

– Komisarzu, to delikatne sprawy i łatwo można się zawstydzić, speszyć. Widzi pan, w moim wieku…

– Do pana przychodziła w czwartek?

– Tak.

– Ile pan jej płaci za sprzątanie?

– Pięćdziesiąt tysięcy.

– A za nadgodziny?

– Sto pięćdziesiąt tysięcy.

Stała taryfa. Tyle że u Pandolfa działo się to dwa razy w miesiącu. Tym razem to Karima kazała się myć. Następnie księgowy kładł ją na łóżku i długo obwąchiwał. Czasami ją lizał.

– Proszę zaspokoić moją ciekawość. Czy pan, Lapecora, Mandrino i Finocchiuro zazwyczaj graliście razem?

– Tak.

– A kto pierwszy powiedział o Karimie?

– Świętej pamięci Lapecora.

– Jak sobie radził Lapecora?

– Bardzo dobrze. W banku miał odłożony prawie miliard, poza tym należały do niego dom i biuro.

Trzej popołudniowi klienci z dni parzystych mieszkali w Villasecie. Byli mężczyznami w podeszłym wieku, wdowcami lub kawalerami. Taryfa ta sama, co pobierana w Vigacie. Praca dodatkowa u Martina Zaccarii, sprzedawcy owoców i warzyw, polegała na całowaniu jego stóp. Z Luigim Pignatarem, dyrektorem szkoły średniej w stanie spoczynku, Karima bawiła się w ciuciubabkę. Dyrektor rozbierał ją do naga i zawiązywał jej oczy, a potem się chował. Karima musiała go szukać, a kiedy już znalazła, siadała na krześle, sadzała sobie dyrektora na kolana i karmiła piersią. Na pytanie Montalbana, na czym polegały nadgodziny, Calogero Pipitone, rzeczoznawca agronom, spojrzał na niego zdziwiony.

– A na czym miałyby polegać, komisarzu? Ona na dole, a ja na górze.

Montalbano miał ochotę go uściskać.

Jako że w poniedziałki, środy i piątki Karima była zajęta u Lapecory, lista klientów już się wyczerpała. To dziwne, lecz Tunezyjka wypoczywała w niedziele, a nie w piątki – dostosowała się do miejscowych obyczajów. Korciło go, by policzyć, ile zarabiała miesięcznie, ale nie miał talentu do matematyki, więc otworzył drzwi gabinetu i spytał głośno:

– Czy ktoś ma kalkulator?

– Ja, komisarzu.

Catarella wszedł i dumnie wyciągnął z kieszeni kalkulator, niewiele większy od wizytówki.

– I co na nim liczysz, Catarella?

– Dni – padła tajemnicza odpowiedź.

– Zaraz ci oddam.

– Komisarzu, muszę pana uprzedzić, że maszynka działa na pych.

– Co to znaczy?

Catarella nie zrozumiał, myślał, że przełożony nie zna tego słowa. Wychylił głowę przez drzwi i spytał kolegów: