– Dzień dobry, Lollo.
– Dzień dobry, komisarzu. Mam świeżutkie sardele.
– Lollo, nie przyszedłem po ryby.
– Po trupa?
– Tak.
– Jak umarł Lapecora?
– Nóż w plecy.
Lollo patrzył na niego z otwartymi ustami.
– To go zamordowali?!
– Dlaczego tak cię to dziwi?
– A kto mógł zamordować pana Lapecorę? To był wielki dżentelmen. Zwariować można.
– Widziałeś go dziś rano?
– Nie.
– O której otworzyłeś sklep?
– O szóstej trzydzieści. No tak, na rogu wpadłem na panią Antoniettę, jego żonę. Biegła.
– Chciała zdążyć na autobus do Fiakki.
Prawdopodobnie – podsumował Montalbano – Lapecora został zamordowany, gdy wychodził z domu. Korzystał z windy, bo mieszkał na czwartym piętrze.
Doktor Pasquano zabrał nieboszczyka do Montelusy na sekcję. Jacomuzzi pozostał nieco dłużej, żeby włożyć do trzech plastikowych torebek niedopałek, próbkę kurzu i maleńki kawałek drewna.
– Dam ci znać.
Montalbano wszedł do kabiny i gestem zaprosił strażnika, który przez cały czas nie ruszył się nawet o centymetr. Cosentino zawahał się.
– Co jest?
– Na podłodze jest jeszcze krew.
– I co z tego? Niech pan tylko uważa na podeszwy. Czy może woli pan zasuwać sześć pięter na piechotę?
2
– Proszę, niechaj pan wejdzie – powiedziała ceremonialnie pani Cosentino, wąsata kulka budząca niepohamowaną sympatię.
Montalbano wszedł do salonu, który pełnił również funkcję jadalni. Kobieta zwróciła się z troską do męża.
– Nie miałeś czasu odpocząć, Pepe…
– Taki mus. A mus to mus.
– Czy wychodziła pani dziś rano z domu?
– Nigdy nie wychodzę przed powrotem mojego Pepe.
– Czy zna pani panią Lapecora?
– Tak. Kiedy spotykamy się przy windzie, zawsze trochę ze sobą gawędzimy.
– Gawędziła pani również z jej mężem?
– Nie. Nie lubiłam go. Przyzwoity z niego człowiek, co to, to owszem, ale jakoś mi nie leżał. Przepraszam na chwilę…
Wyszła. Montalbano zwrócił się do strażnika.
– Gdzie pełni pan służbę?
– W składzie soli. Od ósmej wieczorem do ósmej rano.
– To pan znalazł zwłoki, prawda?
– Tak jest. Była najpóźniej ósma dziesięć, skład jest o dwa kroki stąd. Nacisnąłem guzik od windy…
– To kabina nie była na parterze?
– Nie. Doskonale pamiętam, że ją ściągnąłem.
– Na pewno pan nie wie, na którym stała piętrze?
– Zastanawiałem się nad tym, panie komisarzu. Zważywszy na czas, po jakim nadjechała, według mnie stała na piątym. Myślę, że dobrze to obliczyłem.
To nie trzymało się kupy. Pan Lapecora…
– A propos, jak miał na imię?
– Aurelio, ale mówiono do niego Arelio.
…w wyjściowym ubraniu, zamiast zjechać, wjechał piętro wyżej. Sądząc po szarym kapeluszu, chyba nie wybierał się z wizytą, raczej miał zamiar wyjść na dwór.
– A potem co pan zrobił?
– Nic. Kabina nadjechała, więc otworzyłem drzwi i zobaczyłem nieboszczyka.
– Dotknął go pan?
– Chyba pan żartuje! Przecież znam się na takich sprawach.
– A skąd pan wiedział, że już nie żyje?
– Mówiłem panu, znam się na tym, mam doświadczenie. Pobiegłem do warzywniaka i zadzwoniłem po was. Potem już tylko pilnowałem windy.
Weszła pani Cosentino z parującą filiżanką.
– Czy skosztuje pan kawy?
Komisarz skosztował. Potem wstał, żeby się pożegnać.
Proszę poczekać chwilę – powiedział strażnik, otworzył szufladę i podał mu bloczek oraz długopis.
– To na notatki – wyjaśnił w odpowiedzi na pytające spojrzenie komisarza.
– Przecież nie jesteśmy w szkole – odburknął nieuprzejmie Montalbano.
Nie znosił policjantów, którzy robią notatki. Kiedy w telewizji widział coś takiego, zmieniał kanał.
Sąsiednie mieszkanie należało do pani Gaetany Pinny, tej o nogach jak kołki. Kiedy tylko zobaczyła Montalbana, natychmiast na niego napadła.
– Zabraliście w końcu te zwłoki?
– Tak, proszę pani. Można już używać windy. Nie, proszę nie zamykać. Chcę zadać pani kilka pytań.
– Mnie?! Nie mam nic do powiedzenia.
Z wnętrza dobiegł głos. A raczej nie głos, tylko niski ryk.
– Tanina! Nie rób wiochy! Zaproś pana do środka!
Komisarz wszedł do pokoju, który, podobnie jak u sąsiadów, był czymś pomiędzy jadalnią a salonem. Na fotelu, w podkoszulku, z ręcznikiem na nogach, siedział słoń, mężczyzna gigantycznych rozmiarów. Bose stopy, które wynurzały się spod ręcznika, wyglądały jak słoniowe kończyny. Również długi i zwisający nos przypominał trąbę.
– Proszę usiąść – powiedział mężczyzna, który wyraźnie miał ochotę porozmawiać. Wskazał krzesło. – Co do mnie, to kiedy moja żona zrzędzi, mam ochotę…
– …ryknąć? – wyrwało się Montalbanowi.
Mężczyzna na szczęście nie zrozumiał.
– …rozwalić jej łeb. Słucham pana.
– Czy znał pan Aurelia Lapecorę?
– Ja nie znam nikogo w tym domu. Mieszkam tu od pięciu lat i nie widziałem żywej duszy. Nie wychodzę nawet na klatkę schodową. Nie mogę ruszyć nogą, ciężko mi. Nie mieszczę się do windy, więc tu, na górę, wniosło mnie czterech ładowaczy z portu. Wnieśli mnie jak fortepian.
Zaśmiał się, wydając z siebie sekwencję grzmotów.
– Ale ja znałam pana Lapecorę – wtrąciła żona. – Był niemiłym człowiekiem. Kiedy miał się przywitać, cierpiał jak nie wiem co.
– Skąd pani się dowiedziała, że nie żyje?
– Skąd? Miałam wyjść po zakupy i chciałam ściągnąć windę. I nic, nie przyjechała. Pomyślałam, że ktoś zostawił otwarte drzwi, jak to często się zdarza tym chamom, którzy mieszkają w bloku. Zeszłam i zobaczyłam strażnika, który pilnował trupa. I po zakupach musiałam wejść pieszo po schodach. Do tej pory nie mogę złapać oddechu.
– Tym lepiej, nie będziesz tyle zrzędzić – skwitował słoń.
RODZINA CRISTOFOLETTI – było napisane na drzwiach trzeciego mieszkania, ale nikt nie odpowiadał na dzwonki komisarza. Znów zadzwonił do drzwi państwa Cosentino.
– Słucham, komisarzu.
– Może pan wie, czy rodzina Cristofoletti…
Strażnik potężnie klepnął się w czoło.
– Zapomniałem panu powiedzieć! Przez tego nieboszczyka zupełnie wyleciało mi z głowy. Państwo Cristofoletti są w Montelusie, oboje. Ona, pani Romilda, miała operację, sprawy kobiece. Jutro powinni wrócić.
– Dziękuję.
– Nie ma za co.
Przeszedł dwa kroki po podeście klatki, wrócił i znowu zastukał.
– Słucham, komisarzu.
– Mówił pan, że ma doświadczenie z trupami. Skąd?
– Przez kilka lat byłem sanitariuszem.
– Dziękuję.
– Nie ma za co.
Zszedł na piąte piętro, na którym, według strażnika, stała winda z zamordowanym Aureliem Lapecorą. Czy wszedł, żeby się z kimś spotkać, i ten ktoś go zamordował?
– Przepraszam panią, nazywam się Montalbano, jestem komisarzem.
Młoda kobieta, która otworzyła drzwi – bardzo ładna, lecz zaniedbana trzydziestolatka – z konspiracyjną miną położyła palce na ustach, prosząc o ciszę.
Montalhano zaniepokoił się. Co miał oznaczać ten gest? Do diabla z tym zwyczajem, żeby chodzić bez broni! Kobieta ostrożnie oddaliła się od drzwi i komisarz, rozglądając się uważnie, wszedł do małego, wypełnionego książkami gabinetu.
– Błagam, proszę mówić cicho. Jeśli dziecko się obudzi, to koniec. Nie będziemy mogli rozmawiać, płacze jak opętane.