Выбрать главу

Montalbano się wzruszył. To była sycylijska przyjaźń, ta prawdziwa, oparta na przemilczeniu, na intuicji: nie ma potrzeby prosić przyjaciela o nic, bo przyjaciel sam i tak rozumie i działa jak trzeba.

– A teraz co mam robić?

– Hałasować w dalszym ciągu. Zadzwoń do żandarmerii, do wszystkich dowództw w prowincji, do komisariatów, do szpitali, do każdego, kto ci tylko przyjdzie do głowy. Rób to w formie półoficjalnej, tylko telefony, nic na piśmie. Opisz dziecko, okaż zdenerwowanie.

– Komisarzu, ale czy mamy pewność, że go nie znajdą?

– Spokojnie, Fazio. Jest w dobrych rękach.

Wziął papier firmowy i napisał na maszynie:

MINISTERSTWO TRANSPORTU – DYREKCJA GENERALNA MOTORYZACJI CYWILNEJ

Z POWODU DELIKATNEGO DOCHODZENIA DOTYCZĄCEGO PORWANIA I PRAWDOPODOBNIE MORDERSTWA KOBIETY O NAZWISKU KARIMA MUSSA POTRZEBNE MI JEST NAZWISKO WŁAŚCICIELA SAMOCHODU O TABLICY REJESTRACYJNEJ AM 237 GW. UPRASZA SIĘ UPRZEJMIE O POŚPIECH. KOMISARZ SALVO MONTALBANO.

Nie wiadomo dlaczego, za każdym razem, kiedy musiał napisać faks, redagował go jak telegram. Przeczytał raz jeszcze. Napisał nawet imię kobiety, żeby przynęta stała się bardziej apetyczna. Na pewno będą zmuszeni się ujawnić.

– Gallo!

– Na rozkaz, komisarzu.

– Poszukaj numeru faksu Motoryzacji Cywilnej w Rzymie i wyślij to natychmiast. Galluzzo!

– Na rozkaz.

– No więc?

– Odwiozłem starą do Montelusy. Wszystko w porządku.

– Słuchaj, Galluzzo. Zawiadom szwagra, żeby jutro rano, po pogrzebie Lapecory, zjawił się tu w okolicy. Niech przyjdzie z kamerą.

– Z serca dziękuję, panie komisarzu.

– Fazio!

– Słucham.

– Zupełnie wyleciało mi z głowy. Czy byłeś w domu pani Lapecory?

– Oczywiście. Zabrałem filiżankę z serwisu na dwanaście osób. Trzymam ją w tamtym pokoju. Chce pan zobaczyć?

– Mam to w dupie. Jutro ci powiem, co masz zrobić. Tymczasem włóż ją do torebki foliowej. Aha, słuchaj, czy Jucomuzzi przysłał nóż?

– Tak jest.

Nie miał ochoty opuszczać komisariatu, w domu czekała go trudna przeprawa, cierpienie Livii. A propos, jeśli Livia wyjeżdża… Wybrał numer Adeliny.

– Adelina? Mówi Montalbano. Słuchaj, jutro rano pani wyjeżdża. Muszę się zregenerować. A wiesz, co ci jeszcze powiem? Dzisiaj nic nie jadłem.

Trzeba było sobie jakoś radzić, by przeżyć, no nic?

15

Livia siedziała na werandzie, całkiem bez ruchu, i wydawało się, że patrzy na morze. Nie płakała, lecz opuchnięte, czerwone oczy świadczyły o tym, że po prostu nie miała już czym płakać. Komisarz usiadł przy niej, wziął ją za rękę i uścisnął. Odniósł wrażenie, że dotyka martwej rzeczy, odczuł prawie wstręt. Cofnął dłoń, zapalił papierosa. Chciał trzymać Livię możliwie najdalej od wszystkich tych problemów, jednak to ona skierowała do niego precyzyjne, najwyraźniej przemyślane pytanie.

– Chcą go skrzywdzić?

– Skrzywdzić może nie, ale pewnie sprawić, żeby na jakiś czas zniknął.

– Jak?

– Nie wiem, może oddając go pod przybranym nazwiskiem do sierocińca.

– Dlaczego?

– Bo zna osoby, których nie powinien znać.

Wpatrując się w wodę, Livia zastanowiła się nad ostatnimi słowami Montalbana.

– Nie rozumiem – powiedziała.

– Czego?

– Jeżeli ci ludzie, których widział Francois, są Tunezyjczykami, na przykład nielegalnymi imigrantami, to wy, jako policja, moglibyście…

– To nie tylko Tunezyjczycy.

Livia powoli, jakby z wielkim wysiłkiem, uniosła głowę, by na niego spojrzeć.

– Nie?

– Nie. I nie powiem już na ten temat ani słowa.

– Ja go chcę.

– Kogo?

– Francois. Chcę go.

– Ale, Livio…

– Cicho. Chcę go. Nikt nie może mi go porwać ot tak A już na pewno nie ty. Przez te kilku godzin dużo o tym myślałam, wiesz? Ile masz lat, Salvo?

Zaskoczony, komisarz przez chwilę nie wahał.

– Chyba czterdzieści cztery.

– Czterdzieści cztery i dziesięć miesięcy. Za dwa miesiące skończysz czterdzieści pięć. Ja skończyłam trzydzieści trzy. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?

– Nie. A z czego?

– Jesteśmy razem od sześciu lat. Czasem wspominamy o ślubie, potem odkładamy rozmowę. Oboje, za obopólną milczącą zgodą, unikamy decyzji. Jest nam dobrze tak, jak jest, i zawsze wygrywa nasze lenistwo, nasz egoizm.

– Lenistwo? Egoizm? Jakich ty słów używasz? Są obiektywne przeszkody, które…

– …które możesz sobie wsadzić w dupę – ucięła brutalnie Livia.

Montalbano umilkł zażenowany. W ciągu tych sześciu lat tylko raz albo dwa słyszał, jak Livia staje się wulgarna, i było to zawsze w sytuacjach nerwowych, w stanach skrajnego napięcia.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Ale czasami nie mogę znieść twojej kamuflowanej obłudy. Wolę twój cynizm, jest prawdziwszy.

Montalbano wciąż przyjmował jej słowa w milczeniu.

– Nie próbuj odwieść mnie od tego, co chcę ci powiedzieć. Jesteś sprytny, to przecież twój zawód. Zadaję ci więc pytanie: jak myślisz, kiedy będziemy mogli się pobrać? Odpowiedz konkretnie.

– Gdyby to zależało tylko od mnie…

Livia zerwała się na równe nogi.

– Dość tego! Idę spać, wzięłam dwie tabletki nasenne, mój samolot wylatuje z Palermo w południe. Ale najpierw skończę. Jeżeli kiedyś się pobierzemy, to ty będziesz miał pięćdziesiąt lat, a ja trzydzieści osiem. Powiemy sobie wtedy, że jesteśmy za starzy, żeby mieć dzieci. I nie zorientowaliśmy się, że ktoś, Bóg czy jakiś jego zastępca, zesłał nam dziecko, i to we właściwym momencie.

Odwróciła się i wyszła. Montalbano pozostał na werandzie. Patrzył na morze, lecz nie widział go wyraźnie.

O jedenastej zobaczył, że Livia śpi głęboko. Odłączył telefon, zebrał wszystkie monety, jakie udało mu się znaleźć w domu, zgasił światło i wyszedł. Wsiadł do samochodu i pojechał do kabiny telefonicznej, która stała na parkingu przed barem w Marinelli.

– Nicolo? Mówi Montalbano. Dwie sprawy. Jutro rano, około dwunastej, przyślij kogoś z kamerą w okolice mojego biura. Są nowości.

– Dzięki. I co jeszcze?

– Czy macie jakąś małą kamerę, której nie słychać? Im mniejsza, tym lepsza.

– Chcesz utrwalić dla potomnych swoje łóżkowe dokonania?

– A czy umiesz posługiwać się taką kamerą?

– Pewnie.

– To mi ją przywieź.

– Kiedy?

– Jak tylko skończysz północne wydanie dziennika. Nie dzwoń, kiedy przyjedziesz. Livia śpi.

Czy rozmawiam z prefektem Trapani? Przepraszam, że dzwonię tak późno. Nazywam się Corrado Menichelli, jestem z „Corriere della Sera”. Dzwonię z Mediolanu. Otrzymaliśmy wiadomość szczególnej wagi, lecz dotyczy ona bezpośrednio pana, więc zanim ją opublikujemy, chcemy, żeby pan potwierdził.

– Szczególnej wagi?! Słucham.

– Czy to prawda, że nalegano, by udzielił pan pomocy tunezyjskiemu dziennikarzowi podczas jego pobytu w Mazarze? Zanim pan odpowie, w pańskim interesie radzę, żeby pan się przez chwilę zastanowił.

– Nie muszę się nad niczym zastanawiać! – wybuchnął prefekt. – O czym pan mówi?

– Nie pamięta pan? To bardzo dziwne, ponieważ sprawa miała miejsce najwyżej dwadzieścia dni temu.

– Sprawa, o której pan mówi, nigdy nie miała miejsca. Nie było żadnych nacisków! Nic nie wiem o tunezyjskich dziennikarzach!

– Panie prefekcie, ale my mamy dowody, że…

– Nie może pani mieć dowodów na coś, co nigdy się nie wydarzyło! Proszę mnie natychmiast połączyć z redaktorem naczelnymi.

Montalbano odłożył słuchawkę. Prefekt Trapani mówił prawdę, ale jego szef gabinetu – nie.