– Tak. Zajmij się wszystkim. Zobaczymy się jutro. Niech nikt do mnie nie dzwoni do domu.
Wszedł do sklepiku z nasionami i ziarnami, kupił spory pakunek, zaczął iść w stronę mola. Przez głowę przechodziło mu tysiące myśli, ale na żadnej nie umiał się dłużej skupić. Kiedy dotarł do latarni morskiej, nie zatrzymał się. Dokładnie pod latarnią była duża skała, pokryta śliskim zielonym mchem. Zdołał do niej dotrzeć, ryzykując każdym krokiem upadek do morza. Usiadł z pakunkiem w ręce. Ale go nie otworzył, czuł się tak, jak gdyby jakaś fala napływała mu z głębi ciała do piersi, a stamtąd aż do gardła, tworząc węzeł, który go dławił, odcinał mu powietrze. Czuł potrzebę, konieczność płaczu, ale łzy nie chciały lecieć. Po jakimś czasie, w zamieszaniu myśli kłębiących się w jego głowie, niektóre słowa stały się bardziej wyraziste, aż ułożyły się w wers:
„Ojcze, który codziennie po trochu umierasz…”
Co to było? Wiersz.? Czyj? Kiedy go czytał? Powtórzył półgłosem:
Ojcze, który codziennie po trochu umierasz…
I wreszcie z gardła, zamkniętego do tej pory, zaryglowanego, wydobył się krzyk, więcej niż krzyk, silny skowyt zranionego zwierzęcia, a potem natychmiast popłynęły niepohamowane i upragnione łzy.
Kiedy w ubiegłym roku został ranny w strzelaninie i znalazł się w szpitalu, Livia powiedziała mu, że ojciec dzwonił codziennie. Odwiedził go osobiście tylko raz, podczas rekonwalescencji. A więc musiał chorować już wtedy. Komisarzowi wydał się tylko lekko wychudzony, to wszystko. Był natomiast bardziej elegancki niż zazwyczaj, a zawsze dbał o to, żeby się dobrze ubierać. Przy tej okazji spytał syna, czy czegoś potrzebuje. „Mogę pomóc” – powiedział.
Kiedy nastąpiło między nimi to ciche oddalenie? Montalbano nie mógł zaprzeczyć, że ojciec był troskliwy i czuły. Robił wszystko, żeby utrata matki ciążyła synowi jak najmniej. Za każdym razem, kiedy Salvo chorował, co w okresie dojrzewania na szczęście nie zdarzało się często, ojciec nie chodził do pracy, żeby nie zostawiać go samego. Czego więc zabrakło? Nigdy nie było między nimi porozumienia, nie udawało im się znaleźć właściwych słów, żeby wyrazić wzajemnie swoje uczucia. Wiele razy, we wczesnej młodości, Montalbano myślał: „Mój ojciec jest zamkniętym człowiekiem”. I prawdopodobnie – ale rozumiał to dopiero teraz, siedząc na szczycie skały – ojciec myślał o nim tak samo. Ale wykazał wielką subtelność ducha: żeby ponownie się ożenić, odczekał, aż syn skończy studia i zdobędzie pracę. Jednak kiedy ojciec przyprowadził do domu nową żonę, Montalbano poczuł się tym irracjonalnie urażony. Pomiędzy nimi wyrósł mur – pewnie, że ze szkła, ale mur. I tak ich spotkania ograniczyły się do jednego albo dwóch rocznie. Ojciec przyjeżdżał zazwyczaj z kilkoma skrzynkami wina rozlewanego we własnym przedsiębiorstwie, zatrzymywał się na pół dnia i wyjeżdżał. Montalbano uważał to wino za znakomite i z dumą rozdawał je przyjaciołom, mówiąc, że pochodzi z firmy ojca. Ale czy jemu samemu powiedział kiedyś, że jest świetne? Pogrzebał w pamięci: nigdy. Podobnie jak ojciec, zbierał gazety, w których o nim pisano, lub ocierał łzy, widząc go w telewizji. Ale osobiście nigdy nie pogratulował mu żadnego sukcesu.
Siedział na skale ponad dwie godziny, a kiedy wstał, żeby wrócić do miasta, już podjął decyzję. Nie pojedzie do ojca. Gdyby go zobaczył i zrozumiał powagę choroby, byłoby jeszcze gorzej. Zresztą nie wiedział, do jakiego stopnia ojciec życzyłby sobie jego obecności. Ponadto Montalbano bał się i brzydził umierających: nie był pewny, czy będzie mógł znieść strach i obrzydzenie na widok konającego ojca; uciekłby tuż przed agonią.
Dojechał do Marinelli, czując jeszcze cierpkie i ciężkie zmęczenie. Rozebrał się, włożył slipki i wszedł do morza. Pływał tak długo, aż zaczęły go łapać kurcze. Wrócił do domu i zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie iść na kolację do kwestora.
– Halo? Mówi Montalbano. Przykro mi, ale…
– Nie może pan przyjść?
– Nie, bardzo mi przykro.
– Praca?
Dlaczego nie miałby powiedzieć mu prawdy?
– Nie, panie kwestorze. Dostałem list, który dotyczy mojego ojca. Piszą, że umiera.
Z początku kwestor nic nie powiedział. Komisarz usłyszał wyraźnie, jak nabiera oddechu.
– Niech pan słucha, Montalbano. Jeśli chce pan do niego pojechać, nawet na jakiś czas, proszę jechać, proszę się nie martwić, znajdę sposób, żeby znaleźć panu czasowe zastępstwo.
– Nie, nie pojadę. Dziękuję.
Również tym razem kwestor się nie odezwał. Oczywiście słowa komisarza musiały zrobić na nim wrażenie, lecz będąc człowiekiem starej daty, nie wrócił już do tematu.
– Montalbano, czuję się skrępowany.
– Proszę, wobec mnie pan nie musi.
– Czy pamięta pan, że podczas kolacji miałem przekazać dwie informacje?
– Oczywiście.
Powiem panu przez, telefon, choć ten sposób, jak mówiłem, wprawia mnie w zakłopotanie i pewnie nie jest to najbardziej odpowiednia chwila. Boję się jednak, że może się pan dowiedzieć o tym od innych, dajmy na to z gazet… Pan na pewno nie wie, ale już rok temu poprosiłem o przeniesienie w stan spoczynku.
– Boże, proszę nie mówić, że…
– Tak, przychylono się do mojej prośby.
– Ale dlaczego chce pan odejść?
– Dlatego, że nie czuję się już w harmonii ze światem, i dlatego, że jestem zmęczony. Ja tę grę, te zakłady piłkarskie, wciąż jeszcze nazywam totkiem.
Komisarz nie zrozumiał.
– Przepraszam, ale nie chwytam.
– Jak pan je nazywa?
– Lotto.
– Widzi pan? Tu leży różnica. Niedawno jakiś dziennikarz zarzucił Montanellemu, że jest już stary, i na potwierdzenie tej opinii wysunął między innymi i to, że Montanelli wciąż używa określenia „totek”, które funkcjonowało trzydzieści lat temu.
– Ale to nic nie znaczy! To tylko żart!
– Znaczy, Montalbano, znaczy. Znaczy: przywiązywać się nieświadomie do przeszłości, nie chcieć dostrzegać zmian, wręcz je odrzucać. Z drugiej strony brakowało mi tylko roku do przejścia na emeryturę. W La Spezii mam jeszcze dom rodziców, kazałem go odnowić. Jeśli pan zechce, to składając w Genui wizytę pannie Livii, będzie pan mógł do nas wpaść.
– A kiedy…
– Kiedy odejdę? Który dzisiaj mamy?
– Dwunasty maja.
– Oficjalnie opuszczę urząd dziesiątego sierpnia.
Kwestor odchrząknął i komisarz zrozumiał, że nadszedł czas na tę drugą rzecz, może nawet trudniejszą do przekazania.
– Co do tej drugiej sprawy…
Wyraźnie się wahał. Montalbano przyszedł mu z pomocą.
– Gorszej od tej, którą pan mi właśnie przekazał, już raczej być nie może.
– Chodzi o pański awans.
– Nie!
– Proszę posłuchać, Montalbano. Pańskiego obecnego stanowiska nie da się już wybronić. Proszę wziąć pod uwagę i to, że odchodząc w stan spoczynku… jak by to powiedzieć… nie mam już takiej siły przebicia. Muszę pana wysunąć i na pewno nikt nie zaprotestuje przeciw mojej propozycji.
– Zostanę przeniesiony?
– Na dziewięćdziesiąt procent. Proszę zważyć na to, że gdybym pana nie wysunął do awansu, to pomimo wszystkich sukcesów, które pan odniósł, ten fakt mógłby zostać oceniony przez ministerstwo negatywnie i być może przenieśliby pana i tak, ale bez awansu. Czy nie odpowiada panu podwyżka?
Mózg komisarza pracował pełną parą; dymił, żeby znaleźć możliwe rozwiązanie. Dostrzegł jedno i rzucił się na nie.
– A jeśli od tej chwili już nikogo nie aresztuję?
– Nie rozumiem.
– Powtarzam: jeśli udam, że nie jestem w stanie rozwiązać już żadnej sprawy, jeśli nie będę prowadził dochodzenia jak trzeba, jeśli pozwolę, żeby wymknęły mi się…