– …idiotyzmy, wymykają się panu idiotyzmy. Nie rozumiem, ale za każdym razem, kiedy mówię o awansie, pan nagle cofa się w rozwoju i zaczyna pleść jak dziecko.
Spędził następną godzinę, smytłając się po domu, układając książki, odkurzając szkło na pięciu posiadanych grafikach, czego Adelina nie robiła nigdy. Nie włączał telewizora. Spojrzał na zegarek, była prawie dziesiąta wieczorem. Wsiadł do samochodu i pojechał do Montelusy. W trzech kinach, które były w mieście, wyświetlano Powinowactwa z wyboru braci Tavianich, Ukryte pragnienia Bertolucciego i kreskówki z psem Pluto. Nie wahał się ani chwili, wybrał kreskówki. Sala była pusta. Wrócił do mężczyzny, który sprawdzał bilety.
– Przecież nie ma nikogo!
– Jest pan. Czego pan chce, towarzystw;!? O tej porze maluchy poszły już spać. Tylko pan nie śpi.
Bawił się świetnie, w pewnej chwili roześmiał się w pustej sali.
Przychodzi taka chwila – myślał – kiedy spostrzegasz, że twoje życie się zmieniło. Ale kiedy to się zdarzyło? – zadajesz sobie pytanie. I nie znajdujesz odpowiedzi. Niedostrzegalne fakty skumulowały się, aż wymusiły zmiany. Albo fakty całkiem widoczne, których wagi ani konsekwencji nie potrafiłeś ocenić. Możesz się zastanawiać, ile chcesz, ale odpowiedzi na to „kiedy” nie umiesz znaleźć. Jak gdyby zresztą było to ważne! Ale on, Montalbano, na to pytanie umiałby odpowiedzieć dokładnie. „Moje życie zmieniło się dwunastego maja” – miał sobie kiedyś powiedzieć.
Obok drzwi wejściowych swojego domku kazał zainstalować latarenkę, która nocą włączała się automatycznie. To właśnie w jej świetle zobaczył z szosy samochód, który stał na placyku przed domem. Wjechał w alejkę prowadzącą do domu, zatrzymał się o kilka centymetrów od tego wozu. Było to, jak się spodziewał, szare metalizowane bmw. Jednak nie dostrzegł żywego ducha; człowiek, który nim przyjechał, na pewno ukrył się w pobliżu. Montalbano uznał, że najlepiej odegrać obojętność. Wysiadł z samochodu, pogwizdując, zamknął drzwiczki i wtedy zobaczył, że ktoś na niego czeka. Nie zauważył go wcześniej, ponieważ mężczyzna, który stał po drugiej stronie samochodu, był tak niskiej postury, że nie sięgał dachu pojazdu. Praktycznie karzeł, albo niewiele więcej. Porządnie ubrany, w złotych okularach.
– Kazał pan czekać na siebie – powiedział człowieczek, ruszając mu naprzeciw.
Montalbano, z kluczami w ręku, skierował się do drzwi. Trochę więcej niż karzeł zagrodził mu drogę, wymachując czymś w rodzaju legitymacji.
– Oto moje dokumenty – powiedział.
Komisarz odsunął rączkę, która trzymała legitymację, otworzył drzwi i wszedł. Tamten podążył za nim.
– Nazywam się Lohengrin Grucha, jestem pułkownikiem – powiedział bibelocik.
Komisarz zatrzymał się nagle, jak gdyby ktoś wsadził mu nóż między łopatki, Odwrócił się powoli, ogarnął wzrokiem pułkownika. Rodzice musieli dać mu to imię, żeby wynagrodzić biedakowi w jakiś sposób posturę i nazwisko. Montalbano był pod wrażeniem bucików pułkownika, musiał na pewno je obstalować, nie mieściły się nawet w kategorii poniżej dolnej granicy rozmiarów. A jednak przyjęli go do służby, zatem musiał, choć z ledwością, osiągnąć wymagany wzrost. Lecz jego oczy za szkłami okularów wydawały się żywe, uważne, groźne. Montalbano był pewny, że ma przed sobą mózg operacji „Mussa”. W towarzystwie pułkownika, który nie opuszczał go nawet na chwilę, poszedł do kuchni, by podgrzać barweny w sosie, które przygotowała Adelina. Bez słowa zaczął nakrywać do stołu. Na blacie leżała siedmiusetstronicowa książka, którą kupił kiedyś na straganie i której nigdy nie otworzył; po prostu zaintrygował go tytuł: Metafizyka stronniczości. Wziął ją, stanął na czubkach palców, postawił na regale i nacisnął guzik kamery. Niczym na znak filmowego klapsa pułkownik Lohengrin Grucha usiadł na właściwym krześle.
18
Konsumpcja barwen zajęła Montalbanowi dobre pół godziny. Jadł długo, zarówno dlatego, że chciał się nimi napawać z należytym pietyzmem, jak i po to, żeby wywołać u pułkownika wrażenie, że ma głęboko w dupie wszystko, co ten zamierza mu powiedzieć. Nie poczęstował go nawet szklanką wina, zachowywał się tak, jak gdyby był sam, raz nawet beknął donośnie. Ze swej strony Lohengrin Grucha jak usiadł, tak siedział, wpatrując się tylko w komisarza wzrokiem żmii. Dopiero gdy Montalbano wypił filiżankę kawy, pułkownik przemówił.
– Na pewno domyśla się pan, dlaczego przyszedłem.
Komisarz wstał, poszedł do kuchni, postawił filiżankę na krawędzi zlewu i wrócił.
– Gram w otwarte karty – podjął pułkownik bo to może najlepszy sposób na pana. Dlatego przyjechałem samochodem, którego właściciela próbował pan poznać aż dwukrotnie.
Wyciągnął z kieszeni dwie kartki, które Montalbano rozpoznał jako faksy wysłane do departamentu motoryzacji.
– Tyle że pan właściciela tego samochodu już znał; na pewno pański kwestor powiedział panu, że ten numer rejestracyjny jest zastrzeżony. Jeśli zatem wysłał pan te faksy, to musiały one oznaczać coś innego niż zwykłą, choć nieostrożną prośbę o informację. Dlatego przekonałem się… proszę mnie poprawić, jeśli się mylę… że z jakichś swoich powodów pragnął pan, żebyśmy się ujawnili. I oto jestem, postanowiliśmy pana zadowolić.
– Przepraszam na chwilę – powiedział Montalbano.
Wstał, poszedł do kuchni, wrócił z talerzem, na którym był ogromny kawał twardych lodów. Pułkownik wydawał się gotowy na dłuższe oczekiwanie.
– Proszę dalej – rzekł uprzejmie komisarz. – Nie mogę ich jeszcze jeść, muszę poczekać, aż się trochę rozpuszczą.
– Ale wcześniej – podjął pułkownik, który wyraźnie musiał mieć zdrowe nerwy – pozwolę sobie na uściślenie. W swoim drugim faksie wspomina pan o morderstwie kobiety imieniem Aisza. Z tą śmiercią nie mamy nic wspólnego. Musiał to być nieszczęśliwy wypadek. Gdyby trzeba było ją wyeliminować, zrobilibyśmy to od razu.
– Nie wątpię. I wiedziałem o tym doskonale.
– A więc dlaczego w swoim faksie napisał pan inaczej?
– Żeby podgrzać atmosferę.
– No tak. Czy pan czytał pisma i mowy Mussoliniego?
– Nie należą do moich ulubionych lektur.
– W jednym ze swoich ostatnich tekstów Mussolini twierdzi, że lud trzeba traktować jak osła, kijem i marchewką.
– No tak, jak zawsze oryginalny, ten nasz Mussolini. Wie pan co?
– Słucham.
– To samo mówił mój dziadek, który był rolnikiem, chłopem, ale on, nie będąc Mussolinim, ograniczał tę metodę tylko do osła.
– Czy mogę iść dalej tropem tej metafory?
– Pewnie!
– Pańskie faksy, fakt, że przekonał pan swojego kolegę z Mazary, Valentego, by przesłuchał właściciela kutra i szefa gabinetu prefekta, a także inne działania, były pańskim kijem, którym pan poszturchiwał, żeby wygnać nas z nory.
– A gdzie jest marchewka?
– W pańskich oświadczeniach podczas konferencji prasowej, zwołanej po aresztowaniu pani Lapecory pod zarzutem zabójstwa męża. Tam dopiero mógł pan nas wciągnąć siłą, za włosy, ale nie chciał pan tego zrobić, udatnie wpisując to zabójstwo w granice dramatu zazdrości i chciwości. Ale była to groźna marchewka, ona mówiła…
– Pułkowniku, radzę zostawić metaforę. Doszliśmy już do gadającej marchewki.
– Zgoda. Tą konferencją prasową chciał pan nas zawiadomić, że jest w posiadaniu innych elementów, których jednak na razie nie chce pan wyciągnąć na światło dzienne. Czy tak?