– Jak rozumiem – powiedział Lohengrin Grucha – wie pan już wszystko. Teraz proszę się zastanowić: pan, podobnie jak ja, wiernie i z oddaniem służy naszemu państwu. A zatem…
– Niech pan je sobie wsadzi w dupę – mruknął cicho Montalbano.
– Nie rozumiem.
– Powtarzam: niech pan wsadzi sobie w dupę nasze wspólne państwo. Ja i pan mamy zupełnie odmienne koncepcje służenia państwu, praktycznie służymy dwóm różnym państwom. A więc proszę, by nie porównywał pan swojej pracy z moją.
– Montalbano, teraz udaje pan Don Kichota? Każda społeczność potrzebuje kogoś, kto umyje kibel. Ale to nie oznacza, że ten, kto myje kibel, nie należy do społeczności.
Montalbano czuł, jak narasta w nim złość. Każde kolejne słowo byłoby z pewnością chybione. Przysunął do siebie talerz z lodami i zaczął jeść. Lohengrin Grucha zdążył się już do tego przyzwyczaić i kiedy Montalbano jadł lody przez cały czas milczał.
– Czy może pan potwierdzić, że Karima została zamordowana? – spytał Montalbano po którejś tam łyżce lodów z rzędu.
– Niestety, tak, Fahrid bał się, że…
– Nie interesują mnie motywy. Interesuje mnie tylko to, że została zamordowana za pełnomocnictwem wiernego sługi państwa. Jak pan nazywa ten konkretny przypadek, neutralizacją czy morderstwem?
– Montalbano, nie można przykładać miary powszedniej moralności…
– Pułkowniku, już pana uprzedzałem: niech pan nie używa w mojej obecności słowa „moralność”.
– Chciałem powiedzieć, że czasami racja stanu…
– Wystarczy – przerwał mu Montalbano, który pochłonął już resztę lodów czterema wściekłymi łyżeczkami. Potem, nagle, trzasnął się ręką w czoło. – Która to godzina?
Pułkownik spojrzał na swój drogi zegarek, mały jak dziecięca zabawka.
– Jest już druga.
– Dlaczego Fazio jeszcze nie przyjechał? – spytał samego siebie Montalbano, udając zatroskanie. I dodał: – Muszę zadzwonić.
Wstał, podszedł do aparatu, który stał na biurku, dwa metry dalej. Mówił głośno, żeby Lohengrin Grucha wszystko usłyszał.
– Halo? Fazio? Tu Montalbano.
Fazio ledwo mówił, zamroczony snem.
– Komisarzu, co pan?
– Jak to, zapomniałeś o tym aresztowaniu?
– O jakim aresztowaniu? – spytał Fazio, całkiem zbity z tropu.
– O aresztowaniu Simone Fileccii.
Simone Fileccia został zatrzymany poprzedniego dnia właśnie przez Fazia. I Fazio natychmiast zrozumiał:
– Co mam robić?
– Przyjeżdżaj do mnie, pojedziemy razem go aresztować.
– Moim prywatnym samochodem?
– Nie, lepiej służbowym.
– Już jadę.
– Czekaj.
Komisarz nakrył dłonią słuchawkę i zwrócił się do pułkownika.
– Jak długo jeszcze będziemy rozmawiać?
– Zależy od pana – odparł Lohengrin Grucha.
– Umówmy się, że przyjedziesz za jakieś dwadzieścia minut – powiedział komisarz do Fazia – nie wcześniej. Muszę przedtem skończyć rozmowę z przyjacielem.
Odłożył słuchawkę, usiadł. Pułkownik się uśmiechnął.
– Jeżeli mamy tak mało czasu, to proszę od razu powiedzieć, jaka jest pańska cena. I proszę się nie obrażać za to wyrażenie.
– Kosztuję mało, maleńko – powiedział Montalbano.
– Słucham.
– Tylko dwie rzeczy. Chcę, żeby w ciągu tygodnia zostało odnalezione ciało Karimy i żeby nadawało się do niepodważalnej identyfikacji.
Lohengrin Grucha wolałby chyba dostać cios w głowę. Otworzył i zamknął maleńkie usta, chwycił łapkami za krawędzie stołu, jak gdyby się bal, że spadnie z krzesła.
– Dlaczego? – zdołał wymamrotać głosem jedwabnika.
– Chuj ci do tego – zabrzmiała soczysta i lapidarna odpowiedź.
Pułkownik potrząsał główką z lewej do prawej i z powrotem; wyglądał jak pajacyk na sprężynach.
– To niemożliwe.
– Dlaczego?
– Nie wiemy, gdzie została… pochowana.
– A kto wie?
– Fahrid.
– A Fahrid został zneutralizowany? Wie pan, nawet spodobało mi się to słowo.
– Nie, ale wrócił do Tunezji.
– Więc nie ma problemu. Proszę się skontaktować ze swoimi kumplami z Tunisu.
– Nie – powiedział twardo karzeł. – Teraz gra już jest skończona. Nie możemy jej wznawiać dla poszukiwania jakichś zwłok. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Niech pan żąda, czego pan chce, ale tego nie możemy panu obiecać. Chyba że się dowiem, jakie ma pan powody.
– Szkoda – powiedział Montalbano, wstając.
Automatycznie Lohengrin Grucha również wstał. Nie był typem, który łatwo rezygnuje.
– Tak z ciekawości, czy może mi pan powiedzieć, jakie jest pańskie drugie życzenie?
– Oczywiście. Kwestor z Vigaty wysunął wniosek o mój awans na wicekwestora…
– Zaaprobowalibyśmy go bez żadnych trudności – zapewnił pułkownik, nieco podniesiony na duchu.
– A odrzucilibyście również bez trudności?
Montalbano usłyszał wyraźnie jazgot, z jakim świat Lohengrina Gruchy pękał i walił się na niego. Karzeł zgarbił się jak ktoś, kto chce odpędzić od siebie widmo gwałtownego wybuchu.
– Jest pan zupełnie szalony – wymamrotał szczerze przestraszony pułkownik.
– Dopiero teraz się pan zorientował?
– Proszę posłuchać, niech pan robi, co chce, ale ja nie mogę się zgodzić na pańskie żądanie, żeby odnaleźć zwłoki. Absolutnie.
– No to zobaczmy, jak wyszło nagranie – powiedział uprzejmie Montalbano.
– Jakie nagranie? – spytał zdziwiony Lohengrin Grucha.
Montalbano podszedł do regału z książkami, stanął na czubkach palców, wziął kamerę i pokazał pułkownikowi.
– Jezu! – powiedział pułkownik, opadając na krzesło. Pot wystąpił mu na czoło. – Montalbano, w pańskim interesie zaklinam…
Ale będąc wężem, postąpił jak wąż. Błagając komisarza, by nie popełniał głupstwa, zaczął wysuwać powoli dłoń, która wędrowała w stronę telefonu komórkowego. Świadomy, że w pojedynkę nie dalby rady, chciał wezwać posiłki. Montalbano pozwolił mu zbliżyć się do telefonu o centymetr, po czym rzucił się do przodu, jedną ręką strącił aparat ze stołu, a drugą uderzył z całej siły pułkownika w twarz. Lolienyrin Grucha przeleciał przez pokój, rąbnął plecami w przeciwległą ścianę i osunął się na podłogę. Montalbano niespiesznie do niego podszedł i wzorem hitlerowców, których widywał w filmach, zgniótł obcasem leżące na ziemi małe okulary pułkownika.
19
A skoro już zaczął, to i dopełnił dzieła zniszczenia, depcząc telefon komórkowy, aż ten rozpadł się na części.
Rozbił go w drobny mak za pomocą młotka, który trzymał w szufladzie z narzędziami. Pułkownik wciąż leżał na podłodze i lekko jęczał. Kiedy Montalbano podszedł do niego, Lohengrin Grucha jak dziecko zasłonił sobie twarz rękami.
– Dość, na litość boską – poprosił.
Co za człowiek? Wystarczyło, że dostał po pysku i zobaczył krew, która spływała z rozkwaszonej wargi, a już doszedł do takiego stanu? Komisarz złapał go za klapy marynarki, uniósł i posadził. Drżącą ręką Lohengrin Grucha wytarł sobie krew haftowaną, krochmaloną chusteczką. Kiedy tylko zobaczył na płótnie czerwoną plamę, zacisnął powieki, jakby miał zasłabnąć.
– Nie mogę… patrzeć na krew – wybełkotał.
– Na swoją czy cudzą? – spytał Montalbano.
Poszedł do kuchni, wziął wypełnioną do połowy butelkę whisky oraz szklankę i postawił je przed pułkownikiem.