Co przyrządził kucharz, tego już Montalbano nie usłyszał, ponieważ delikatna i słodka muzyka, płynąca wprost z raju, zaczęła rozbrzmiewać mu w uszach.
Od godziny śledził wzrokiem łódź, która powoli podpływała do brzegu. Człowiek na pokładzie wiosłował harmonijnymi, krzepkimi uderzeniami. Łódź musiał dostrzec również właściciel gospody, bo komisarz usłyszał jego okrzyk:
– Luicino, jaśnie pan wraca!
Komisarz zobaczył, jak Luicino, szesnastoletni syn gospodarza, wchodzi do wody i wpycha łódź aż na piach, żeby pasażer nie zmoczył sobie stóp. Jaśnie pan, którego imienia Montalbano jeszcze nie znał, był ubrany wyjściowo; nie zapomniał nawet o krawacie. Na głowie miał białą panamę z regulaminową czarną wstęgą.
– Kawalerze, czy coś pan zje? – spytał gospodarz.
– Tak, do cholery, zjem.
Był to mężczyzna około siedemdziesiątki, chudy, nerwowy. Potem Montalbano słyszał, jak się krząta w sąsiednim pokoju.
– Nakryłem tutaj – powiedział gospodarz, kiedy zobaczył, że Montalbano zszedł na kolację. Zaprowadził go do salki, w której mieściły się tylko dwa stoły. Komisarz był mu wdzięczny, gdyż duża sala huczała od głosów i śmiechów hałaśliwej komitywy. – Nakryłem dla dwóch osób – ciągnął właściciel. – Nie ma pan nic przeciwko temu, żeby pan Pintacuda zjadł z panem?
Przeciwko coś miał; bał się zawsze, że będzie musiał mówić podczas jedzenia.
Niebawem chudy siedemdziesięciolatek przedstawił się w półukłonie.
– Nazywam się Liberio Pintacuda, nie jestem żadnym jaśnie panem… Muszę pana o czymś uprzedzić, nawet kosztem tego, że wyjdę na gbura – powiedział, kiedy tylko usiadł. – Ja podczas rozmowy nie jem. W konsekwencji kiedy jem, nic nie mówię.
– Witam w klubie – odparł Montalbano z westchnieniem ulgi. Makaron z rakami morskimi miał wdzięk tancerza najwyższej klasy, za to okoń faszerowany sosem szafranowym pozbawił go tchu, wprawił niemal w stan przerażenia.
– Czy myśli pan, że taki cud może się jeszcze kiedyś powtórzyć? – spytał Pintacuda, wskazując pusty już talerz… Skończyli jeść, więc mogli przywrócić obyczaj porozumiewania się słowami.
– Powtórzy się, bez obaw, jak cud z krwią świętego Januarego. Od lat już tu przyjeżdżam i nigdy, powtarzam: nigdy, nie rozczarowała mnie kuchnia Tanina.
– W jakiejś wielkiej restauracji kucharzowi takiemu jak Tanino płaciliby szczerym złotem – skomentował komisarz.
– A pewnie! W zeszłym roku przejeżdżał tędy pewien Francuz, właściciel słynnej paryskiej restauracji, i prawie ukląkł przed Taninem, żeby tylko pojechał z nim do Paryża. Ale nie było mowy. Tanino mówi, że pochodzi stąd i tu musi umrzeć.
– Na pewno ktoś go nauczył tak gotować. To nie może być dar naturalny.
– Proszę pana, jeszcze dziesięć lat temu Tanino był drobnym przestępcą, jakieś kradzieże, handel narkotykami. Wciąż przesiadywał w więzieniu. Potem, pewnej nocy, objawiła mu się Madonna.
– Żartuje pan?
– Jestem od tego jak najdalszy. On opowiada, że Madonna ujęła jego dłonie, spojrzała mu w oczy i oświadczyła, że od następnego dnia będzie wielkim kucharzem.
– Nie?!
– Pan nie wiedział o tym zdarzeniu z Madonną, mimo to po okoniu użył pan właściwego słowa: cud. Widzę jednak, że nie wierzy pan w zjawiska ponadnaturalne, dlatego zmienię temat. Co pan robi w tych stronach, komisarzu?
Montalbano podskoczył. Nikomu nie powiedział, jaki jest jego zawód.
– Widziałem w telewizji konferencję prasową po aresztowaniu tej kobiety, która zamordowała męża – wyjaśnił Pintacuda.
– Proszę wyświadczyć mi przysługę i nie mówić nikomu, kim jestem.
– Ale tutaj już wszyscy wiedzą, kim pan jest, panie komisarzu. Lecz zrozumieli, że nie ma pan ochoty zostać rozpoznany, więc zachowują się jakby nigdy nic.
– A pan co miłego porabia?
– Uczyłem filozofii, jeśli wykładanie filozofii można nazwać rzeczą miłą.
– A nie?
– Wcale. Malcy się nudzą, już nie mają cierpliwości się dowiadywać, jak myśleli Hegel i Kant. Trzeba by zastąpić nauczanie filozofii przedmiotem nazywanym… nie wiem… instrukcje obsługi. Wtedy to może miałoby sens.
– Obsługi czego?
– Życia, szanowny panie. Czy pan wie, co pisze Benedetto Croce w swoich Pamiętnikach? Pisze, że doświadczenie nauczyło go traktować życie jako coś poważnego, jako problem do rozwiązania. Wydaje się to oczywiste, prawda? Ale tak nie jest. Należałoby wytłumaczyć młodym, filozoficznie, na przykład znaczenie ich obijania się samochodem o inne samochody w sobotni wieczór. I powiedzieć im, jak, filozoficznie, można by tego uniknąć. Ale będziemy mieli okazję o tym porozmawiać, podobno zatrzyma się pan tutaj przez kilka dni.
– Tak. Czy jest pan samotny?
– W ciągu tych piętnastu dni, kiedy tu przebywam, owszem. A w Trapani mieszkam w wielkim domu z żoną, czterema zamężnymi córkami i ośmiorgiem wnucząt, które kiedy nie idą do szkoły, są ze mną przez cały dzień. Co najmniej raz na kwartał uciekam tutaj, nie zostawiając ani adresu, ani numeru telefonu. Oczyszczam się, obmywam w wodach samotności, to miejsce jest dla mnie jak szpital, w którym odtruwam się z nadmiaru uczuć. Czy gra pan w szachy?
Nazajutrz po obiedzie, kiedy leżał wyciągnięty na łóżku i po raz dwudziesty czytał Radę egipską Leonarda Sciascii, przyszło mu do głowy, że zapomniał zawiadomić Valentego o rodzaju układu, który zawarł z pułkownikiem. Rzecz mogła okazać się niebezpieczna dla jego kolegi z Mazary, w razie gdyby dalej prowadził dochodzenie. Zszedł na parter do telefonu.
– Valente? Mówi Montalbano.
– Salvo, gdzie się, u diabła, podziewasz? Dzwoniłem do ciebie do biura i powiedziano mi, że nie mają o tobie żadnych wiadomości.
– Dlaczego mnie szukałeś? Są jakieś nowości?
– Tak. Dziś rano zadzwonił kwestor, by mnie zawiadomić, że niespodziewanie moje padanie o przeniesienie zostało przyjęte. Posyłają mnie do Sestri.
Giulia, żona Valentego, pochodziła z Sestri i tam mieszkali jej rodzice. Dotąd za każdym razem, kiedy wicekwestor prosił o przeniesienie do Ligurii, odpowiadano mu negatywnie.
– A nie mówiłem, że na całej tej historii jeszcze coś zyskamy? – przypomniał Montalbano.
– Myślisz, że?…
– Oczywiście. Usuwają cię z drogi, i to tak, żebyś nie miał powodu protestować, wręcz przeciwnie. Kiedy ma nastąpić przeniesienie?
– Tryb natychmiastowy.
– Widzisz? Przyjadę się pożegnać przed twoim wyjazdem.
Lohengrin Grucha i kumple z parafii szybko zaczęli działać. Trzeba było jednak wyjaśnić, czy był to dobry, czy zły znak. I postanowił przeprowadzić test. Jeśli tamtym tak bardzo się spieszyło, żeby zamknąć grę, na pewno wysłali jakiś sygnał również do niego. Włoska biurokracja, na ogół powolna, działa błyskawicznie, kiedy tylko można wyruchać obywatela: jako wyznawca tej bezdyskusyjnej prawdy zadzwonił do swojego kwestora.
– Montalbano! Święty Boże, gdzie się pan podziewa?
– Przepraszam, że pana nie uprzedziłem, ale wziąłem kilka dni urlopu.
– Rozumiem. Pojechał pan do…
– Nie. Szukał mnie pan? Jestem potrzebny?
– Tak, szukałem pana, ale nie jest pan potrzebny. Proszę wypoczywać. Czy pamięta pan, że miałem wysunąć pana do awansu?
– Pewnie, że pamiętam.
– Więc dobrze, dziś rano zadzwonił do mnie komandor Ragusa z ministerstwa. To mój dobry znajomy. Zawiadomił mnie, że przeciw pana awansowi… to znaczy, zrodziły się chyba pewne przeszkody nie wiem jakiej natury. Ragusa nie chciał lub nie mógł powiedzieć więcej. Dał mi również do zrozumienia, że wszelkie nalegania byłyby zbyteczne, a może również, szkodliwe. Ja, proszę mi wierzyć, jestem zdumiony i urażony.