– Ja nie.
– Wiem, i to doskonale! Pan wręcz się z tego cieszy, prawda?
– I to podwójnie, panie kwestorze.
– Podwójnie?
– Wytłumaczę to panu w cztery oczy.
Uspokoił się. Szli we właściwym kierunku.
Nazajutrz rano Liborio Pintacuda, trzymając w dłoni filiżankę gorącej kawy, obudził go jeszcze przed świtem.
– Czekam w łodzi.
Zaprosił go na bezczynne pół dnia połowów i komisarz przyjął zaproszenie. Włożył dżinsy i koszulę: w łodzi, w towarzystwie mężczyzny w garniturze, czułby się w slipkach niezręcznie.
Łowienie ryb okazało się dla profesora tym samym co jedzenie: nie odezwał się ani słowem, nie licząc przekleństw, którymi czasami obdarzał ryby za to, że nie chcą brać.
Około dziewiątej rano, kiedy słońce stało wysoko, Montalbano nie umiał się powstrzymać.
– Mój ojciec umiera – powiedział.
– Współczuję – odrzekł profesor, nie odrywając oczu od wędki.
Komisarzowi to słowo wydało się niewłaściwe, fałszywe.
– Jeszcze nie umarł, umiera – sprecyzował.
– To bez różnicy. Pański ojciec umarł dla pana dokładnie w chwili, w której się pan dowiedział, że niedługo umrze. Reszta jest… jak by to powiedzieć… cielesną formalnością. Niczym więcej. Czy mieszka z panem?
– Nie, w innym mieście.
– Sam?
– Tak. A ja nie znajduję w sobie odwagi, żeby go odwiedzić, tak po prostu, zobaczyć go, kiedy odchodzi. Nie potrafię. Sama myśl już mnie przeraża. Nie mogę się na to zdobyć, żeby wejść do szpitala, gdzie leży.
Stary człowiek nic nie powiedział, tylko raz jeszcze nałożył przynętę, którą ryby zjadły z wielką wdzięcznością. Wreszcie postanowił przemówić.
– Wie pan, miałem okazję śledzić w mediach pańskie dochodzenie, to, które nazywano sprawą psa z terakoty. Jak pamiętam, porzucił pan śledztwo dotyczące handlu bronią, żeby zająć się bez reszty zagadką morderstwa sprzed pół wieku, którego rozwiązanie nie przyniosłoby żadnych skutków praktycznych. Czy wie pan, dlaczego pan to zrobił?
– Z ciekawości? – zaryzykował Montalbano.
– Nie, mój drogi. Był to nadzwyczaj subtelny i inteligentny sposób prowadzenia w dalszym ciągu swojej niemiłej pracy przy jednoczesnym zachowaniu dystansu do powszedniej rzeczywistości. Ta codzienna rzeczywistość w pewnej chwili wyraźnie zaczyna panu za bardzo ciążyć. I pan od niej ucieka. Jak ja to robię, kiedy uciekam w to miejsce. Lecz kiedy tylko wracam do domu, natychmiast tracę połowę wyniesionych stąd dobrodziejstw. To, że pański ojciec umiera, jest faktem realnym, ale pan odmawia uznania go poprzez osobiste doświadczenie jego śmierci. Zachowuje się pan jak dzieci, które zaciskając powieki, myślą, że na tę chwilę świat przestał istnieć.
Profesor Liberio Pintacuda spojrzał komisarzowi prosto w oczy.
– Kiedy pan postanowi dorosnąć, komisarzu Montalbano?
20
Schodząc na kolację, zdecydował, że następnego dnia rano wyjedzie do Vigaty. Był tu od pięciu dni. Luicino nakrył w tej samej salce co zawsze. Pintacuda już siedział na swoim miejscu i czekał na niego.
– Jutro wyjeżdżam – poinformował go Montalbano.
– Ja nie, potrzebuję jeszcze tygodnia detoksykacji.
Luicino przyniósł natychmiast pierwsze danie, dlatego też ich usta poświęciły się od tej chwili wyłącznie jedzeniu.
Kiedy wniósł drugie, mieli niespodziankę.
– Pulpety! – wrzasnął profesor z oburzeniem. – Pulpety są dla psów!
Komisarz nie dał się wytrącić z równowagi. Zapach, który docierał do jego nozdrzy, był bogaty i gęsty.
– Tanino jest chory? – spytał zaniepokojony Pintacuda.
– Nie, jest w kuchni – odparł Luicino.
Dopiero wtedy profesor przekroił jeden z pulpetów na połowę i podniósł do ust. Montalbano jeszcze się nie odważył. Pintacuda żuł powoli, przymknął oczy, wydał z siebie coś w rodzaju skowytu.
– Jeśli mi to podacie w chwili śmierci, będę szczęśliwy, nawet idąc do piekła – powiedział cicho.
Komisarz włożył do ust połówkę pulpeta i za pomocą języka oraz podniebienia rozpoczął naukową analizę, o jakiej Jacomuzzi mógł tylko marzyć. A więc: ryba i bez wątpienia cebula, papryka, ubite jajko, sól, pieprz, tarta bułka. Ale brakowało mu jeszcze dwóch smaków, które tkwiły gdzieś pod masłem, na którym Tanino usmażył pulpety. Przy drugim kęsie rozpoznał to, czego nie odgadł przy pierwszym: kminek i kolendrę.
– Kofta! – wykrzyknął zdumiony.
– Co pan powiedział? – spytał Pintacuda.
– Jemy danie hinduskie, i to przyrządzone w sposób doskonały.
– Mam w dupie, skąd ono pochodzi. Wiem tylko, że jest jak marzenie – podsumował profesor. – I proszę, żeby pan się już do mnie nie odzywał do końca kolacji.
Pintacuda kazał sprzątnąć ze stołu i zaproponował tradycyjną już partię szachów, którą Montalbano zwyczajowo przegrywał.
– Przepraszam, ale chciałbym najpierw pożegnać się z Taninem.
– Pójdę z panem.
Kucharz obtańcowywał właśnie pomocnika, który nie wymył dokładnie patelni.
– Jutro będą miały na sobie smak z poprzedniego dnia i nie będzie wiadomo, co się je – wyjaśnił gościom.
– Proszę powiedzieć, czy to prawda – powiedział Montalbano – że pan nigdy się nie ruszył z Sycylii.
Niepostrzeżenie dla siebie musiał przybrać ton gliniarza, ponieważ Tanino instynktownie powrócił myślami do czasów, kiedy był przestępcą.
– Nigdy, przysięgam, panie komisarzu! Mam na to świadków!
A więc nie mógł poznać tego dania w jakiejś cudzoziemskiej restauracji.
– Nie znałeś nikogo, kto by mieszkał w Indiach?
– U czerwonoskórych?!
– Nieważne – powiedział Montalbano. I pożegnał zdumionego kucharza, biorąc go w ramiona.
W ciągu pięciu dni jego nieobecności – referował Fazio – nie zdarzyło się nic ważnego. Carmelo Arnone, ten, który miał kiosk przy stacji, strzelił cztery razy do Angela Cannizzara, tego, który miał hurtownię, a to przez jakąś kobietę. Mimi Augello, który przypadkowo znajdował się na miejscu, odważnie stawił czoło strzelającemu i go rozbroił.
– A więc Cannizzaro tylko się trochę przestraszył – skomentował Montalbano – i to wszystko?
Było rzeczą powszechnie znaną, że Carmelo Arnone nie umie strzelać; nie trafiłby nawet krowy z odległości dziesięciu centymetrów.
– No nie.
– Trafił go? – spytał zdumiony Montalbano.
Tak naprawdę to również tym razem mu się nie udało. Ale kula odbiła się od latarni, wróciła i zatrzymała się między łopatkami Cannizzara. Błahostka, kula straciła impet. Jednak natychmiast po mieście rozeszła się wiadomość, że Carmelo Arnone strzelił nikczemnie w plecy Angelowi. Brat pokrzywdzonego, ten, który handluje fasolą i nosi szkła grube na dwa palce, uzbroił się i spotkawszy Arnonego, strzelił do niego, chybiając dwukrotnie, zarówno osoby, jak i celu. Bo pomylił Carmela z jego bratem Filippem, który ma stragan z owocami i warzywami; zwiodło go spore podobieństwo między braćmi Arnone. Co do chybienia celu, to pierwszą kulę posłał nie wiadomo gdzie, ale druga trafiła w mały palec lewej dłoni handlowca z Canicatti, który przyjechał w interesach do Vigaty. Wtedy pistolet się zaciął, w przeciwnym razie Pasqualino Cannizzaro, strzelając na oślep, dokonałby srogiej rzezi niewiniątek. Aha, poza tym były jeszcze dwie kradzieże, czterem kobietom wyrwano torebkę, trzy samochody spalono. Czyli to co zwykle.
Rozległo się stukanie i wszedł Tortorella, popychając drzwi stopą, ponieważ w rękach trzymał ponad trzy kilogramy papieru.
– Wykorzystamy pańską obecność?