– Czy miała pani okazję to… potwierdzić? – spytał dyplomatycznie komisarz.
– Czy się zaczaiłam, żeby zobaczyć, jak ta dziwka wychodzi z biura mojego męża?
– Na przykład.
– Nie zniżam się do takich rzeczy – powiedziała wyniośle wdowa. – Ale i tak miałam dowód. Ślady na chusteczce.
– Szminka?
– Nie – odparła wdowa z pewnym wysiłkiem, oblewając się rumieńcem. – I majtki – dodała po chwili, czerwieniąc się jeszcze bardziej.
Montalbano i Galluzzo dotarli do Salita Granet, gdy wszystkie trzy sklepy na tej krótkiej ulicy były już zamknięte. Pod numerem dwudziestym ósmym znajdował się niewielki budynek: parter podniesiony o trzy stopnie nad ziemią i jeszcze dwa piętra. Przy bramie były trzy tabliczki. Na jednej widniał napis: AURELIO LAPECORA, IMPORT-EKSPORT, PARTER, na drugiej: ORAZIO CANNATELLO, NOTARIUSZ, na trzeciej: ANGELO BELLINO, HANDLOWIEC, DRUGIE PIĘTRO. Otworzyli drzwi kluczami, które komisarz, znalazł w biurku Lapecory. Pierwsze pomieszczenie rzeczywiście pełniło funkcję biura: wielkie dziewiętnastowieczne biurko z czarnego mahoniu, stolik z maszyną do pisania „Olivetti” z lat czterdziestych, cztery duże metalowe regały wypełnione starymi dokumentami. Na biurku stał telefon. Krzeseł było pięć, ale jedno, złamane, leżało przewrócone w kącie. W sąsiednim pokoju… Sąsiedni pokój, ze znaną już zgniłozieloną tapetą, wyglądał, jakby należał do innego mieszkania: wyszorowany na najwyższy połysk, z szerokim tapczanem, telewizorem, drugim aparatem telefonicznym, wieżą stereo, barkiem pełnym rozmaitych trunków, minilodówką i ohydnym aktem kobiecym – a raczej gołą dupą na wietrze – zawieszonym nad tapczanem. Obok tapczanu stała niska szafka z pseudosecesyjną lampką. Szuflada była wypełniona po brzegi prezerwatywami wszelkiego rodzaju.
– Ile lat miał nieboszczyk? – spytał Galluzzo.
– Sześćdziesiąt trzy.
– Do diabła! – westchnął policjant i zagwizdał z podziwem.
Łazienka była w stylu zgnilozielonego pokoju: błyszcząca, wyposażona w bidet, suszarkę wiszącą na ścianie, wannę z prysznicem w kształcie słuchawki, z lustrem, w którym można się było przejrzeć od stóp do głów.
Wrócili do pierwszego pomieszczenia. Przeszukali szuflady biurka, otworzyli kilka teczek. Najświeższa korespondencja pochodziła sprzed trzech lat.
Nad sobą, w biurze notariusza Cannatella, usłyszeli kroki. Notariusza nie było, jak zakomunikował im sekretarz, naburmuszony chudy trzydziestolatek. Powiedział, że świętej pamięci pan Lapecora otwierał biuro tylko po to, żeby w nim posiedzieć. W te same dni przychodziła sprzątać mieszkanie ładna Tunezyjka. Ach, byłby zapomniał: w ostatnich miesiącach, dość często, sąsiada z parteru odwiedzał siostrzeniec, przynajmniej tak przedstawił go biedny pan Lapecora, kiedy we trójkę spotkali się w bramie. Był to wysoki trzydziestolatek, dobrze ubrany brunet, przyjeżdżał szarym metalizowanym bmw. Ten siostrzeniec musiał przebywać długo za granicą, ponieważ mówił po włosku z dziwnym akcentem. Nie, nie pamięta tablicy rejestracyjnej bmw, nie zwrócił na nią uwagi. Nagle przybrał minę kogoś, kto utracił właśnie dobytek podczas trzęsienia ziemi, i powiedział, że o tej zbrodni ma własne zdanie.
– Jakie? – spytał Montalbanp.
– To musiał być mężczyzna. Na pewno szukał pieniędzy na narkotyki.
Zeszli i z biura komisarza zadzwonił do pani Antonietty.
– Przepraszam, dlaczego pani nie powiedziała, że macie siostrzeńca?
– Bo nie mamy.
– Wracamy do biura – powiedział Montalbano, kiedy byli dwa kroki od komisariatu.
Galluzzo nie ośmielił się spytać, po co ani dlaczego. W łazience zgniłozielonego pokoju komisarz wetknął nos w ręcznik, wciągnął głęboko powietrze, potem zaczął przeszukiwać szafkę przy umywalce. Była tam buteleczka perfum „Volupte”. Podał ją Galluzzowi.
– Skrop się.
– Co mam sobie skropić?
– Dupę – zabrzmiała nieuchronna odpowiedź.
Galluzzo rozsmarował sobie trochę „Volupte” na policzku. Montalbano przywarł do niego nosem i powąchał. Zgadza się: to ten sam zapach palonej słomy, który poczuł w mieszkaniu państwa Lapecora. Chciał się upewnić, więc powtórzył próbę.
Galluzzo uśmiechnął się.
– Panie komisarzu, gdyby ktoś nas w tej chwili zobaczył… ciekawe, co by pomyślał.
Komisarz nie odpowiedział. Podszedł do telefonu.
– Halo? Przepraszam, że znowu przeszkadzam. Może mi pani powiedzieć, czy mąż używał jakichś perfum? Nie? Dziękuję.
Do gabinetu Montalbana wszedł Galluzzo.
– Beretta została zarejestrowana ósmego grudnia ubiegłego roku. Ale Lapecora nie miał pozwolenia na noszenie broni, mógł wyłącznie trzymać ją w domu.
„Coś musiało go w tym czasie zaniepokoić – pomyślał komisarz – skoro zdecydował się na zakup broni”.
– Co zrobimy z pistoletem?
– Zatrzymamy tutaj. Galuzzo, to są klucze do biura. Jutro rano, odpowiednio wcześnie, wejdziesz tam i zaczekasz w środku. Postaraj się, żeby cię nie widziano. Jeżeli Tunezyjka nie wie, co się zdarzyło, jutro, jak w każdy piątek, powinna przyjść.
Galluzzo skrzywił się.
– Pewnie jednak wie.
– Skąd? A kto niby miał jej powiedzieć?
Komisarzowi wydało się, że Galluzzo rozpaczliwie usiłuje się wycofać z tego, co powiedział.
– Wie pan, jak jest, ludzie gadają…
– A może przypadkiem rozmawiałeś o tym ze swoim szwagrem dziennikarzem? Jeżeli to zrobiłeś, to pamiętaj…
– Panie komisarzu, przysięgam. Nie powiedziałem ani słowa.
Montalbano uwierzył. Galluzzo nie był człowiekiem, który opowiada bzdury.
– W każdym razie do biura i tak pójdziesz.
– Montalbano? Mówi Jacomuzzi. Chcę cię powiadomić o wynikach naszych badań.
– Jezu, Jacomuzzi, zaczekaj chwilkę, serce mi bije jak szalone. Boże, co za wzruszenie! No, wreszcie się trochę uspokoiłem. Powiadom mnie, powiadom, jak mówisz w tej swojej niezrównanej nowomowie.
– Abstrahując od tego, że jesteś zwykłym kutasem, niedopałek okazał się zwykłym niedopałkiem papierosów „Nazionale” bez filtra, w kurzu zebranym z podłogi windy nie było niczego nadzwyczajnego, a co do kawałka drewna…
– …to była to zwykła zapałka.
– Dokładnie.
– Odebrało mi mowę, chyba właśnie dostałem zawału! Oddajecie mi w ręce mordercę!
– Spierdalaj, Montalbano.
– To zawsze lepsze niż ciebie słuchać. Co miał w kieszeni?
– Chustkę i pęk kluczy.
– A co mi możesz powiedzieć o nożu?
– Kuchenny, bardzo zużyty. Pomiędzy ostrzem a rękojeścią była rybia łuska.
– I nie pokusiłeś się o to, żeby dowiedzieć się więcej? Łuska barweny czy dorsza? Dowiedz się, nie pozostawiaj mnie w niepewności.
– Dlaczego się czepiasz?
– Rusz głową, Jacomuzzi. Gdybyśmy znajdowali się na przykład na Saharze, a ty byś mi powiedział, że na nożu, którym zamordowano turystę, jest rybia łuska, ta informacja mogłaby – powtarzam – mogłaby mieć sens. Ale jakie może mieć znaczenie w takim mieście jak Vigata, gdzie na dwadzieścia tysięcy mieszkańców dziewiętnaście tysięcy dziewięćset siedemdziesięciu je ryby?
– A pozostałych trzydziestu dlaczego nie je? – zapytał zdziwiony i zaciekawiony Jacomuzzi.
– Bo żywi się jeszcze mlekiem matki.
– Halo, mówi Montalbano. Chcę rozmawiać z doktorem Pasquano.
– Proszę chwilę zaczekać.