Czasu miał wystarczająco dużo, żeby zaśpiewać: „I chcę ci powiedzieć, że to byłem ja…”
– Halo? Panie komisarzu, doktor Pasquano przeprasza, ale właśnie robi sekcję tych dwojga topielców z Costabianca. Mówi, że jeśli chodzi o pańskiego nieboszczyka, to był zdrowy jak ryba i gdyby go nie zamordowano, dożyłby stu lat. Jedno mocne uderzenie nożem. Zdarzyło się to dziś rano między siódmą a ósmą. Czy coś jeszcze?
W lodówce znalazł makaron z brokułami. Wstawił go do piecyka, żeby podgrzać. Na drugie Adelina – sprzątaczka i kucharka – przygotowała mu zraziki z tuńczyka, zważywszy na to, że zjadł lekki obiad, tym razem poczuł się w obowiązku zjeść wszystko. Następnie włączył telewizor, nastawił na Reteliberę, dobrą stację lokalną, w której pracował jego przyjaciel Nicolo Zito, człowiek o czerwonych włosach i czerwonych poglądach. Zito komentował sprawę Tunezyjczyka zabitego na „Opatrzności”, podczas gdy operator szczegółowo pokazywał ślady kul na burcie i ciemną plamę, która mogła być krwią. Nagle pojawił się Jacomuzzi, który oglądał coś przez szkło powiększające…
– Błazen! – burknął Montalbano i nastawił na Televigatę, stację w której pracował Prestia, szwagier Galluzza. I tu pojawił się Jacomuzzi, tyle że już nie na kutrze. Tym razem udawał, że zdejmuje odciski palców w windzie, w której został zamordowany Lapecora.
Montalbano zaklął, wstał, cisnął książką o ścianę. Oto dlaczego Galluzzo był tak sceptyczny – wiedział, że wiadomość już się rozeszła, i nie miał odwagi mu tego powiedzieć. Na pewno to Jacomuzzi zawiadomił dziennikarzy, żeby się pokazać. Nie umiał się oprzeć pokusie ekshibicjonizm tego człowieka dochodził do szczytów osiągalnych jedynie dla miernego aktora lub niskonakładowego pisarza.
Teraz na ekranie królował Pippo Ragonese, komentator polityczny stacji. Oświadczył, że będzie mówił o nikczemnej agresji Tunezyjczyków na kuter rybacki, który spokojnie łowił na naszych wodach terytorialnych, czyli na świętej ziemi ojczystej. Ziemia nie była to na pewno, ponieważ do incydentu doszło na morzu, ale ojczyzna – owszem. Rząd mniej bojaźliwy od tego, który z nadania skrajnej lewicy właśnie sprawuje władzę, na pewno stanowczo zareagowałby na prowokację, która…
Montalbano wyłączył telewizor.
Czuł, że nieprędko opuści go irytacja wywołana gorliwością Jacomuzziego. Siedząc na werandzie, która wychodziła na plażę, patrząc na oświetlone księżycem morze, wypalił trzy papierosy, jeden za drugim. Być może uspokoiłby go głos Livii, przynajmniej na tyle, żeby mógł się położyć i zasnąć.
– Halo, jak się czujesz, Livio?
– Tak sobie.
– Miałem ciężki dzień.
– Ach, tak?
Co, u licha, działo się z Livią? Po chwili przypomniał sobie, że ich poranna rozmowa skończyła się niefortunnie.
– Dzwonię, żeby przeprosić za moje chamstwo. I nie tylko. Gdybyś wiedziała, jak tęsknię…
Poczuł, że chyba przesadza.
– Tęsknisz, naprawdę?
– Tak, i to bardzo.
– Posłuchaj, Salvo, w sobotę rano wsiadam do samolotu i przed obiadem będę w Vigacie.
Przestraszył się, tylko Livii tu brakowało.
– Ależ nie, kochana, dla ciebie to przecież kłopot…
Kiedy już coś sobie wbiła do głowy, była gorsza od muchy. Powiedziała, że przyleci w sobotę, więc na pewno przyleci. Montalbano pomyślał, że nazajutrz musi zadzwonić do kwestora. Żegnaj, makaronie z czarnym sosem z mątwy!
Nic się nie działo, więc następnego dnia, około jedenastej, komisarz skierował się leniwie w stronę Salita Granet. Pierwszym sklepem na tej ulicy była piekarnia, założona sześć lat temu. Piekarz i jego pomocnik, owszem, wiedzieli, że człowiek, który miał biuro pod numerem dwudziestym ósmym, został zamordowany, ale go nie znali, nigdy go nie widzieli. Nie wydawało się to możliwe, więc Montalbano naciskał ich pytaniami, coraz bardziej wcielając się w rolę gliniarza, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że pan Lapecora z domu do pracy szedł przeciwległym odcinkiem ulicy. I rzeczywiście, w sklepie spożywczym pod numerem dwudziestym szóstym znali biednego pana Lapecorę, pewnie! Znali również Tunezyjkę… jak ona się nazywała… Karima, ładna babeczka, i pomiędzy właścicielem a sprzedawcami przemknęły znaczące uśmieszki. Rany! Ręki w ogień by nie włożyli, ale sam pan rozumie, komisarzu, że taka ładna dziewczyna, sama w domu z takim mężczyzną jak biedny pan Lapecora, który jak na swój wiek wyglądał jeszcze całkiem, całkiem… Tak, miał siostrzeńca, aroganckiego pyszałka, który często parkował za blisko drzwi sklepu, aż raz pani Micciche, która waży sto pięćdziesiąt kilo, utknęła między jego samochodem a futryną… Co do tablicy, to nie bardzo… Gdyby nie zmieniono symboli i tak jak kiedyś PA znaczyłoby Palermo, a BO znaczyłoby Bolonia, byłoby łatwiej.
Trzeci i ostatni sklep na Salita Granet prowadził sprzedaż artykułów gospodarstwa domowego. Właściciel, pan Zircone Angelo, którego imię i nazwisko widniały na szyldzie, stał za ladą i czytał gazetę. Pewnie, że znał nieboszczyka, sklep jest w tym miejscu od dziesięciu lat. Kiedy pan Lapecora przechodził, ostatnio tylko w poniedziałki, środy i piątki, zawsze się witał. Bardzo porządny człowiek. Tak, widywał również Tunezyjkę, piękna dziewczyna. Tak, również siostrzeńca, czasami. Siostrzeńca i jego przyjaciela.
– Jakiego przyjaciela? – spytał zaskoczony Montalbano.
Okazało się, że pan Zircone widział tego przyjaciela co najmniej trzy razy: razem z siostrzeńcem przyjeżdżał i razem z siostrzeńcem wchodził pod dwudziesty ósmy. Jasnowłosy, grubawy trzydziestolatek. Więcej nie potrafi powiedzieć. Tablica rejestracyjna? Żartuje pan? Przecież z tych nowych tablic nie można nawet wyczytać, czy są bisurmańskie, czy chrześcijańskie. Szare bmw metalik, to wszystko.
Komisarz nacisnął dzwonek przy drzwiach biura. Nikt nie otwierał. Widocznie Galluzzo, zaczajony za drzwiami, zastanawiał się, jak powinien postąpić.
– To ja, Montalbano.
Drzwi otworzyły się natychmiast.
– Tunezyjka jeszcze nie przyszła – powiedział Galluzzo.
– I nie przyjdzie. Miałeś rację, Galluzzo.
Policjant zmieszał się i spuścił wzrok.
– Kto sypnął?
– Doktor Jacomuzzi.
Żeby jakoś przetrwać czas warty, Galluzzo doskonale się przygotował. Przywłaszczywszy sobie stos starych numerów „Venerdi”, kolorowego dodatku do dziennika „La Repubblica”, które pan Lapecora trzymał w porządku chronologicznym na jednej z półek regału – tej, na której było najmniej teczek – porozrzucał je na biurku w poszukiwaniu stron przedstawiających mniej lub bardziej obnażone kobiety. Wreszcie przestał je oglądać i oddał się rozwiązywaniu krzyżówek w jakimś pożółkłym piśmie.
– Mam tu siedzieć przez cały dzień? – spytał zmartwiony.
– Chyba tak, głowa do góry. Słuchaj, zostawię cię na chwilę. Chcę skorzystać z łazienki pana Lapecory.
Nieczęsto zdarzało mu się załatwiać poza zwykłymi godzinami, ale chyba wściekłość, jaka ogarnęła go poprzedniego wieczoru na widok Jacomuzziego, który robił z siebie w telewizji idiotę, zakłóciła mu rytm trawienia.
Usiadł na sedesie, z rytualnym westchnieniem zadowolenia, i w tej samej chwili jego umysł skupił się na rzeczy, którą widział kilka minut wcześniej i która początkowo wydała mu się nic nieznacząca.
Zerwał się na równe nogi, pobiegł do sąsiedniego pokoju, przytrzymując spodnie jak flagę spuszczoną do połowy masztu.
– Nie ruszaj się! – krzyknął do Galluzza, który ze strachu zbladł jak nieboszczyk i odruchowo podniósł ręce.
Było… Tuż przy łokciu Galluzza leżało czarne wytłuszczone „R”, precyzyjnie wycięte z jakiejś gazety. Nie, nie z gazety, z czasopisma, papier był lakierowany.