„Nigdy o tym nie zapominaj. Na ogół jednak w młodym wieku zostaje zastąpiony instynktem howendyjskim. Osobnicy pozbawieni tej elementarnej reakcji środowiskowej…”
„Nie jestem całkowicie pewien, czy rozumiem, co mówisz” — wyznał Caswell.
„Posłuchaj. Musimy z góry uzgodnić pewną sprawę. Ty jesteś pacjentem. Ja jestem maszynoterapeutą. Przyszedłeś do mnie ze swoimi kłopotami po to, abym cię wyleczył. Jeśli jednak nie będziesz ze mną współpracował, nie masz co liczyć na moją pomoc”.
„Dobrze — zgodził się Caswell. — Spróbuję”.
Dotychczas napawał się poczuciem własnej wyższości. Wszystko, co mówiła maszyna, wydawało mu się nieco humorystyczne. Prawdę mówiąc uważał, że potrafi wyliczyć co najmniej kilka defektów maszynoterapeuty.
Teraz jednak, jak to zwykle u niego bywało, dobre samopoczucie ulotniło się i Caswell był sam, zupełnie sam; impulsywne stworzenie, łaknące odrobiny spokoju i radości. Zrobiłby wszystko, aby je osiągnąć. Upomniał surowo sam siebie, że nie wolno krytykować maszynoterapeuty. Przecież te maszyny wiedzą, co robią, i robią to już od dawna. Musi więc współpracować z maszyną bez względu na to, jak dziwna może się wydawać terapia z jego, laickiego, punktu widzenia. Jest jednak oczywiste, pomyślał ze smutkiem Caswell, moszcząc się na tapczanie, że maszynoterapia okazała się sprawą o wiele trudniejszą, niż to sobie wyobrażał.
Poszukiwania zaginionego klienta były krótkie i bezskuteczne. Nie udało się go znaleźć na zatłoczonych ulicach Nowego Jorku i nikt nie przypomniał sobie rudego, czerwonookiego człowieczka, niosącego czarną maszynę terapeutyczną. Był to widok zbyt pospolity. W odpowiedzi na pilny telefon błyskawicznie pojawiło się czterech policjantów. Przewodził im zafrasowany młody detektyw w randze porucznika, nazwiskiem Smith.
Smith zaledwie zdążył zapytać:
— Ej, ludzie, czemu wy nie przyczepiacie etykietek do waszych towarów? — kiedy mu przerwano.
Przepychając się obok stojącego w drzwiach policjanta, do sklepu wszedł mężczyzna. Był wysoki, kościsty i brzydki. Miał głęboko osadzone, mętnobłękitne oczy. Niechlujne, zmięte ubranie zwisało wokół niego niczym falista blacha.
— Czego pan sobie życzy? — spytał porucznik Smith. Brzydal odchylił klapę, pokazując mały srebrny znaczek. — Jestem John Rath. Departament Bezpieczeństwa General Motors.
— Przepraszam, sir! — zawołał salutując porucznik Smith. — Nie sądziłem, że aż tak się pospieszycie.
Rath wydał nieokreślony odgłos.
— Czy sprawdził pan odciski palców? Klient mógł dotknąć również innych maszyn terapeutycznych.
— Zaraz to zrobię, sir — odpowiedział Smith. Nieczęsto zdarza się, żeby detektyw GM, GE albo IBM osobiście przybył z pomocą. Jeśli miejscowy gliniarz wykaże się odpowiednio, może otworzyć się przed nim perspektywa przejścia do służby w przemyśle.
Rath, obróciwszy się w stronę Follansby’ego i Haskinsa, utkwił w nich wzrok równie bezosobowy i przenikliwy jak wiązka radaru.
— Proszę mi opowiedzieć całą historię — zażądał wyciągając z bezkształtnej kieszeni ołówek i notes.
Słuchał w złowieszczym milczeniu. W końcu zamknął notes i powiedział:
— Powierzenie komuś maszyny terapeutycznej jest dowodem największego zaufania. Sprzedanie klientowi niewłaściwej maszyny jest zdradą tego zaufania, pogwałceniem interesu publicznego i zniesławieniem dobrego imienia Towarzystwa. Kierownik przytaknął, piorunując wzrokim swojego nieszczęsnego pomocnika.
— Marsjański model — ciągnął Rath — po pierwsze nie powinien był stać na podłodze.
— Mogę to wyjaśnić — wtrącił pospiesznie Follansby.
Potrzebowaliśmy modelu okazowego i napisaliśmy do Towarzystwa, żeby…
Nieubłagany Rath przerwał:
— Może być to uznane za karalny przypadek jaskrawego zaniedbania.
Kierownik i sprzedawca wymienili przerażone spojrzenia. Obaj pomyśleli o domu poprawczym General Motors koło Detroit, gdzie ludzie winni wykroczeń przeciw Towarzystwu spędzają dni w posępnym milczeniu, sprzedając mikroobwody do odbiorników telewizyjnych.
— Niemniej leży to poza zakresem moich kompetencji dodał Rath. Skierował złowrogie spojrzenie prosto na Haskinsa. — Czy jest pan pewien, że klient nie wymienił swojego nazwiska?
— Nie, proszę pana. To znaczy tak, jestem pewien wyrzucił Haskins.
— W ogóle nie wymienił żadnego nazwiska?
Haskins ukrył na chwilę twarz w dłoniach, po czym podniósł oczy w górę i zawołał:
— Tak! On chciał kogoś zabić! Swojego przyjaciela! — Kogo? — zapytał Rath ze straszliwą cierpliwością. — Nazwisko przyjaciela brzmiało — niech pomyślę
Magneton! Oczywiście! Magneton! A może Merrison? O Boże…
Kamienną twarz pana Ratha wykrzywił wyraz obrzydzenia. Ludzie jako świadkowie są bezużyteczni. Gorzej niż bezużyteczni — często wręcz wprowadzają w błąd. Polegać można tylko na robotach.
— Czy nie powiedział niczego, co mogłoby stanowić wskazówkę?
— Pomyślę — odparł Haskins, a jego twarz skurczyła się w przypływie skupienia.
Rath czekał.
Pan Follansby chrząkał.
— Myślałem właśnie, panie Rath, o marsjańskiej maszynie. Ona chyba nie wyleczy Ziemianina z manii zabijania?
— Oczywiście, że nie wyleczy. Zabójstwo jest na Marsie nieznane.
— Tak. Co więc maszyna zrobi? Czy może odrzucić cały przypadek jako niezrozumiały? Wówczas klient zwróciłby nam po prostu Regenerator z reklamacją, a my…
Pan Rath potrząsnął głową. Regenerator, jeśli stwierdzi psychozę, musi ją leczyć. Zgodnie z pojęciem Marsjan, klient jest bardzo chorym człowiekiem bez względu na to, co mu jest. Follansby zdjął pince-nez i wytarł je pospiesznie.
— Co zatem zrobi maszyna?
— Będzie leczyła go na chorobę marsjańską najbardziej zbliżoną do jego przypadku. Popęd fomowy, jak sądzę, z licznymi komplikacjami. Natomiast co może nastąpić po rozpoczęciu terapii — tego nie wiem. I wątpię, czy ktokolwiek wie, jako że dotychczas nic podobnego się nigdy nie zdarzyło. Zaryzykowałbym przypuszczenie, że są to dwie główne możliwości. Albo pacjent może z miejsca odrzucić terapię, co oznacza, że jego mania zabijania pozostałaby nienaruszona. Albo też może zaakceptować terapię marsjańską i wyleczyć się.
Oblicze pana Follansby’ego rozpromieniło się nagle. — Ach, więc kuracja jest jednak możliwa?
— Pan nie rozumie — powiedział Rath. — On może zostać wyleczony ze swojej nie istniejącej marsjańskiej psychozy. Ale leczenie czegoś, co nie istnieje, jest równoznaczne z tworzeniem niczym nie uzasadnionego, urojonego systemu. Można założyć, że maszyna zacznie pracować w odwrotnym kierunku, produkując psychozę zamiast ją usunąć.
Pan Follansby jęknął i oparł się o Maszynę Psychosomatyczną produkcji Bella.
— Końcowym skutkiem tego procesu — podsumował Rath — byłoby przekonanie klienta, że jest Marsjaninem. Zdrowym Marsjaninem, oczywiście.
Haskins wrzasnął nagle.
— Przypomniałem sobie! Już sobie przypomniałem! Powiedział, że pracuje w Nowojorskim Towarzystwie Szybkiego Transportu! Przypominam sobie dokładnie!
— To już jest jakaś szansa — stwierdził Rath, sięgając po telefon.
Haskins z ulgą obtarł spoconą twarz.
— Przypomniałem sobie jeszcze coś, co może ułatwić całą sprawę.
— Co?
— Klient powiedział mi, że był kiedyś alkoholikiem. Jestem o tym przekonany. Z początku, póki go nie odciągnąłem, interesował się Pomocnikiem Antyalkoholowym produkcji IBM. Ma rude włosy, a wie pan, ja od pewnego czasu mam taką teorię na temat rudowłosych i alkoholizmu. Wydaje mi się…