Rath rzucił groźne spojrzenie spod krzaczastych brwi. — Haskins, mam nadzieję, że pan się nie myli. Mam szczerą nadzieję… Bo jeśli… to ja wtedy… nieważne. Chodźmy!
W ciągu piętnastu minut przybyli wraz z eskortą policji na miejsce. Był to stary dom o fasadzie z brązowego piaskowca. Nazwisko Magnessena figurowało na drzwiach pierwszego piętra. Zapukali. Drzwi otworzyły się i stanął przed nimi trzydziestoparoletni męźczyzna, krępy i krótko ostrzyżony. Był w samej koszuli. Przybladł trochę na widok tylu mundurów, ale się opanował.
— Magnessen — szczeknął porucznik Smith.
— Tak. A co się nie podoba? Jeśli to mój samograj za głośno gra, to powiem, że ta stara wiedźma z dołu…
— Czy możemy wejść? — przerwał Rath. — Sprawa jest ważna.
Magnessen wyglądał, jakby chciał odmówić. Toteż Rath przepchnął się obok niego, a za nim Smith, Follansby, Haskins i mała armia policjantów. Magnessen obrócił się w ich stronę, zdumiony, nieufny i wyraźnie przestraszony.
— Panie Magnessen — odezwał się Rath najprzyjemniejszym tonem, na jaki było go stać. — Proszę nam wybaczyć to najście. Zapewniam pana jednak, że chodzi o dobro publiczne, jak też i pana własne. Czy zna pan małego wściekłego człowieczka o rudych włosach i zaczerwienionych oczach?
— Tak — powiedział Magnessen powoli i niepewnie. — Czy poda pan jego nazwisko i adres? — spytał Rath. — Sądzę, że myślicie o… chwileczkę. A co zrobił?
— Nic.
— Więc po co go szukacie?
— Nie mamy czasu na wyjaśnienia — powiedział Rath. — Proszę mi jednak wierzyć, że leży to również w jego interesie. Jak on się nazywa?
Magnessen wpatrywał się badawczo w brzydką, uczciwą twarz Ratha, wahał się.
— No, Magnessen — ponaglił porucznik Smith — gadaj, jeśli dbasz o swoją skórę. Chcemy znać nazwisko, i to zaraz. Było to niewłaściwe podejście. Magnessen zapalił papierosa, dmuchnął dymem w kierunku Smitha i zapytał:
— Koleś, a nakaz aresztowania masz?
— A załóż się, że mam — warknął Smith, zbliżając się do niego — ale dla ciebie, mądralo!
— Dosyć — rozkazał Rath. — Dziękuję panu za pomoc, poruczniku Smith. Nie będę już pana potrzebował. Wściekły Smith musiał opuścić lokal, a za nim jego policjanci.
— Przepraszam za nadgorliwość Smitha — powiedział Rath. — Lepiej będzie, jeśli pozna pan całą prawdę. Krótko, ale niczego nie pomijając, opowiedział historię klienta i marsjańskiej maszyny, terapeutycznej. Kiedy skończył, Magnessen wydawał się jeszcze bardziej podejrzliwy.
— Mówi pan, że on chce mnie zabić? — Stanowczo.
— To kłamstwo! Nie wiem, co pan kombinuje, ale nigdy mi pan tego nie wmówi. Elwood jest moim najlepszym przyjacielem. Od dzieciństwa jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Razem byliśmy w wojsku. Elwood dałby sobie za mnie rękę uciąć. I ja zrobiłbym to samo dla niego.
— Tak, tak — powiedział niecierpliwie Rath — z pewnością tak by postąpił, gdyby był zdrów na umyśle. Ale pański przyjaciel Elwood — czy to jest imię, czy nazwisko? — Imię — mruknął niechętnie Magnessen.
— Pański przyjaciel Elwood jest chory psychicznie.
— Pan go nie zna. Ten chłopak kocha mnie jak brata. Panie, co on właściwie zrobił? Może nie zapłacił jakiegoś rachunku czy coś w tym rodzaju? Ja mogę uregulować.
— Ty tępy imbecylu! — wrzasnął Rath. — Staram się uratować twoje życie oraz życie i zdrowie twojego przyjaciela.
— A skąd ja mam o tym wiedzieć? — pożalił się Magnessen. — Wdarliście się tu tak, chłopcy…
— Pan musi mi uwierzyć — powiedział Rath. Magnessen wlepił badawczy wzrok w twarz Ratha, w końcu przytaknął kwaśno.
— Nazywa się Elwood Caswell. Mieszka blisko stąd. Pod numerem 341.
Mę żczyzna, który otworzył drzwi, był niski, rudowłosy i miał czerwone obwódki wokół oczu. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Wydawał się bardzo spokojny.
— Czy pan Elwood Caswell? — spytał Rath. — Elwood Caswell, który dzisiaj wczesnym popołudniem kupił Regenerator w sklepie Aparatów Terapii Domowej?
— Tak — potwierdził Caswell. — Czy panowie zechcą wejść?
W małej bawialni Caswella, obok tapczanu, dostrzegli błyszczący czernią i chromem Regenerator. Był włączony.
— Czy używał go pan? — zapytał z niepokojem Rath.
— Tak.
Follansby wysunął się do przodu.
— Panie Caswell, nie bardzo wiem, jak to wytłumaczyć, ale popełniliśmy okropną pomyłkę. Regenerator, który pan wziął, jest modelem marsjańskim — do leczenia Marsjan.
— Wiem — powiedział Caswell.
— Wie pan?
— Naturalnie. Już po krótkim czasie było to oczywiste. — Sytuacja była niebezpieczna — powiedział Rath szczególnie dla człowieka, hmm, z pana kłopotami.
Spojrzał ukradkowo na Caswella.
Mężczyzna wyglądał normalnie, ale pozory mylą, zwłaszcza w przypadkach psychozy. Caswell był potencjalnym zabójcą i nie istniał na dobrą sprawę powód, dla którego miałby przestać nim być.
Rath zaczął żałować, że tak wcześnie odprawił Smitha i jego policjantów. Obecność uzbrojonego patrolu podnosiła czasami na duchu. Caswell podszedł do maszyny terapeutycznej. Prawą rękę trzymał nadal w kieszeni płaszcza, lewą położył z czułością na Regeneratorze.
— Biedactwo, starało się jak mogło — powiedział — no, ale Regenerator nie mógł przecież wyleczyć tego, co nie istniało. — Roześmiał się. — Choć był właściwie bliski sukcesu.
Rath zlustrował badawczo Caswella i odezwał się wystudiowanym, obojętnym tonem:
— Cieszę się, że nie stało się nic złego. Towarzystwo wynagrodzi panu oczywiście stracony czas i krzywdę moralną.
— Oczywiście — powiedział Caswell.
— I dostarczy panu natychmiast odpowiedni ziemski Regenerator.
— Nie widzę potrzeby.
— Nie?
— Nie.
Głos Caswella był zdecydowany:
— Terapeutyczne zabiegi maszyny zmusiły mnie do wejrzenia we własną psychikę. Przeżyłem chwilę absolutnej samokrytyki. Stałem się wówczas zdolny do przeanalizowania i pozbycia się moich zbrodniczych intencji wobec biednego Magnessena.
Rath pokręcił głową z powątpiewaniem:
— Nie odczuwa pan tej potrzeby?
— W najmniejszym stopniu.
Rath zmarszczył brwi, zaczął coś mówić, lecz przerwał. Zwrócił się do Follansby’ego i Haskinsa:
— Weźcie stąd tę maszynę. Będę miał z wami kilka spraw do omówienia w sklepie.
Kierownik i sprzedawca podnieśli maszynę i wyszli. Rath westchnął głęboko:
— Panie Caswell, z całym przekonaniem radziłbym panu przyjąć od Towarzystwa nowy Regenerator. Jeżeli kuracja nie została przeprowadzona we właściwy maszynoterapeutyczny sposób, zawsze będzie istniało niebezpieczeństwo nawrotu choroby.
— Co do mnie, nie ma obawy — stwierdził Caswell cicho, lecz z głębokim przekonaniem. — Dziękuję panu za troskę. I dobranoc.
Rath wzruszył ramionami i podszedł do drzwi.
— Chwileczkę! — zawołał Caswell.
Rath odwrócił się. Caswell wyjął rękę z kieszeni. Trzymał w niej rewolwer. Rath poczuł krople potu spływające wzdłuż ramion. Przeliczył odległość dzielącą go od Caswella. Za daleko.
— Proszę — powiedział Caswell, podając mu rewolwer kolbą naprzód. — Nie będę już tego potrzebował.
Rath, usiłując utrzymać spokój na twarzy, wziął rewolwer i schował go do swojej bezkształtnej kieszeni.
— Dobranoc — powiedział Caswell.