Maren nie chciała się kłócić, chociaż jego rozumowanie wydawało jej się nielogiczne. Zagryzła wargi i zastanawiała się.
– Wcale nie muszę ci udowadniać, że się nie boję – próbowała zmienić temat. – Powinny clę przede wszystkim interesować moje teledyski.
– Ależ interesują.
– Więc o co chodzi?
– Według mnie trudno ocenić dzieło sztuki nie znając autora.
– To tylko jedna ze szkół.
– Tak, ale szczególnie mi bliska. Poza tym odniosłem wczoraj wrażenie, że ty również chcesz mnie lepiej poznać… Znacznie lepiej… – ściszył głos aż do szeptu.
Maren westchnęła.
– Mylisz się.
– Co ci szkodzi sprawdzić? Jesteś dorosła. Mogę obiecać, że nie będę cię do niczego zmuszać.
Czy mogła teraz powiedzieć, że bardziej obawia się własnych reakcji niż jego?
– To się rozumie samo przez się.
– No to jak?
Maren nie mogła powstrzymać uśmiechu. Pomysł był szalony. Nie miała jednak zamiaru zawsze postępować racjonalnie. Jak ognia bała się nudy.
– Dobrze. Przyjadę. Musisz mi jednak dać swój adres i telefon, na wypadek, gdybym się zgubiła.
– Albo rozmyśliła – dokończył za nią.
Maren wydęta wargi. Nie znal jej jeszcze. Jeżeli coś obiecała, zawsze dotrzymywała słowa.
Chwyciła długopis i zapisała adres oraz telefon, a następnie najważniejsze wskazówki dotyczące drogi. Kyle obwarował się w swoim domu jak w twierdzy. Wiedziała, że robi głupstwo, ale nie mogła się już wycofać.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy po raz pierwszy zobaczyła posiadłość Kyle’a, przypomniało jej się hiszpańskie określenie: la casa grande. Zarówno dom, jak i otaczające go budynki robiły rzeczywiście niezwykłe wrażenie. Długi mur okalający teren zapewniał właścicielowi całkowity spokój. Nie mógł się tędy przedostać żaden wścibski reporter.
Maren przejechała przez bramę i znalazła się na obszernym dziedzińcu. Przestronny, piętrowy dom w hiszpańskim stylu wyglądał z bliska jeszcze bardziej okazale. Mogła podziwiać wspaniale wykończenie i duże, czerwone dachówki. Po obu stronach podjazdu rosły palmy i wonne hibiscusy.
Cała posiadłość znajdowała się na stromej skale. Rozciągał się stąd wspaniały widok na Pacyfik. Pomyślała, że samotny dom przypomina swego właściciela: elegancki, niby przyjazny, ale jednocześnie bardzo nieprzystępny. Bałaby się tutaj w czasie sztormowej nocy…
Zatrzymała samochód przy garażu i przeklinając w duchu własną głupotę skierowała się w stronę drzwi wejściowych. Pomyślała, że nie powinna zwracać uwagi na przepych otoczenia. Ostatecznie posiadała Festival Productions – coś, czego nie miał Kyle.
Zaczęła się zastanawiać, w jakim stopniu jego zaloty wynikają z zimnej kalkulacji. Z całą pewnością potrzebował jej firmy. Co więcej – potrzebował jej samej. Musiał się orientować, że Maren trzyma wszystko w garści i nadludzkim wysiłkiem osiąga sukcesy. Czy nie postanowił jej w sobie rozkochać? Porównanie z Jane nasuwało się mimo woli. Tak, pracownice kochające się w szefach, nawet w byłych szefach, są w żałosnej sytuacji…
Poprawiła sukienkę i zadzwoniła do drzwi. Na pozór była spokojna, lecz w głębi duszy drżała.
Lydia już wyjechała i Kyle czekał niecierpliwie na Maren. Co jakiś czas spoglądał na wielki zegar wiszący w salonie. Robił sobie wyrzuty, że wciągał tę kobietę w swoje pogmatwane i niespokojne życie. Pewnie miała dosyć własnych kłopotów…
Niestety, nie potrafił oprzeć się pokusie. W Maren było coś tak uwodzicielskiego, że musiał ulec. Może właśnie to, że wcale nie próbowała go uwodzić… Była jedną z niewielu kobiet, które nie rzucały mu się na szyję po pierwszych paru minutach rozmowy.
Musi się z nią spotkać jeszcze raz. Nie wiedział, co się stanie i nie dbał o to. Całą noc nie zasnął z jej powodu. Czuł, że czeka go ciężka próba. Albo zdobędzie Maren i rzuci ją jak najszybciej, albo… stanie się coś, co zmieni w jego życiu wszystko.
Z rozmyślań wyrwał go nagle dzwonek u drzwi.
Nie słyszał nawet samochodu. Zerwał się z miejsca i pośpieszył w kierunku wejścia. Z uśmiechem otworzył drzwi.
Zdążył już prawie zapomnieć, jak niebieskie potrafią być oczy Maren. Stała przed nim z rozwianymi włosami i patrzyła niepewnie w głąb domu.
– Jesteś wreszcie – powiedział na powitanie.
Maren zmarszczyła nos i odrzuciła z czoła rude w słonecznym świetle włosy.
– Bałeś się, że nie znajdę twojej posiadłości? – spytała z niewinnym uśmiechem. – Jest przecież taka mała…
Rozejrzał się wokół i roześmiał serdecznie.
– Lubię prostotę – powiedział.
Otworzył szerzej drzwi i wpuścił ją do środka.
– Cieszę się, że przyjechałaś – dodał. – Mam nadzieję, że zostaniesz dłużej.
Spojrzała w jego szare oczy, ale były równie spokojne i nieprzeniknione jak ocean. Kto wie, co może czaić się w ich niezbadanej toni…
– To nie byłoby chyba zbyt mądre.
– Dlaczego?
Spojrzała na niego ukradkiem. Czyżby kpił z niej w żywe oczy?
– Dobrze, zastanowię się – powiedziała z lekkim wahaniem.
– Nad czym się tu zastanawiać? – mruknął prowadząc ją do wnętrza. – Zawszę jesteś taka… ostrożna?
Maren miała wrażenie, jakby nagle znalazła się w zupełnie innym świecie. Wnętrze hacjendy było chłodne i dobrze klimatyzowane. Upał wydawał się tu znacznie znośniejszy.
– Nie, nie zawsze… Wolałabym jednak być – odrzekła poważnie. – To znacznie ułatwia życie. Mam wrażenie, że powinieneś to zrozumieć lepiej niż inni.
– Nie, wcale tego nie rozumiem – wciąż się z nią przekomarzał.
Weszli do salonu. Maren odwróciła się, żeby spojrzeć na człowieka, który wybrał ten samotny dom na siedzibę. Niestety, wiedziała o nim tak mało…
– Tak mi się tylko wydawało – powiedziała. – Bo przecież właściwie nic o tobie nie wiem.
Zamknęła na chwilę oczy.
– Tak naprawdę nie wiedziałam nawet, czy będziesz sam i czy w ogóle cię tu zastanę – ciągnęła.
Kyle spojrzał na nią zbity z tropu. Pomyślała, że robi z siebie idiotkę.
– Posłuchaj, Kyle. Wiem, że jesteś… szybki.
Uśmiechnął się. Nie spodziewał się, że usłyszy z jej ust to określenie.
– A ty? Nie jesteś… szybka?
– Tylko w pewnym sensie. Ale nie spędzam nocy z nieznajomymi mężczyznami i nie zmieniam kochanków dwa razy na tydzień jak Mitzi Danner. – Potrząsnęła głową dla podkreślenia tych słów.
– I dzięki Bogu! – krzyknął z ulgą i lekkim rozbawieniem.
Jego roześmiane oczy rozzłościły ją,
– Sama nie wiem, co tutaj robię! Nie powinnam się była zgodzić na to spotkanie! Mogłeś odesłać wszystkie dokumenty pocztą…
– Czego tak naprawdę się boisz? – spytał mierząc ją wzrokiem. – Mnie czy mężczyzn w ogóle?
– Moje obawy nie mają tutaj nic do rzeczy – warknęła. – Chodzi o…
– Mylisz się – przerwał jej. – Od początku miałem wrażenie, że się mnie boisz. Najpierw sądziłem, że to z powodu interesów. Ostatecznie ode mnie zależy przetrwanie twojej firmy. – Jednym gestem powstrzymał wszelkie protesty. – Ale teraz wydaje mi się, że w ogóle boisz się mężczyzn. Może z powodu jakiegoś nieudanego związku?
– A może dlatego, że nie chcę być łatwą, weekendową zdobyczą. Czy to tak trudno zrozumieć?
Kyle zacisnął pięści.
– Ile razy mam ci powtarzać, że cię po prostu lubię! Nie jestem żadnym cholernym myśliwym!
– A może jeszcze bardziej lubisz moją firmę? W co my gramy, Kyle?
Spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem. Miała wrażenie, że chce uderzyć pięścią w wielki, mahoniowy stół. Opanował się jednak szybko.