A kiedy nadszedł jej czas, wszyscy byli na swoich miejscach; doktor marszczył krzaczaste brwi, zastanawiając się, jak też to się skończy.
Renate nigdy nie ujrzała swego niechcianego dziecka i było to, być może, najbardziej miłosierne ze wszystkich rozwiązań.
Carlowi także nie pozwolono oglądać później żony. Lekarz zdecydowanie tego zabronił, dość już miał omdleń, zajęty ratowaniem swej leżącej bez świadomości pomocnicy – położnej.
Po wielu godzinach i długim namyśle doktora ułożono dziecko w ramionach Carla. Carl po krótkotrwałym i nieszczególnie udanym małżeństwie był teraz wdowcem. Śmierć w połogu nie była w owym czasie zjawiskiem niezwykłym, wręcz przeciwnie – dość powszechnym. Ale ten przypadek okazał się naprawdę szczególny.
Lekarz nigdy nie był jeszcze świadkiem straszliwszej śmierci! Szczęśliwie młoda kobieta szybko straciła przytomność, nie rozumiała więc, co się z nią dzieje.
Najbardziej przerażający jednak był owoc tego okropnego porodu, dziecko! Lekarz z początku nie mógł się przemóc, by wziąć je na ręce. Był człowiekiem głęboko wierzącym i tylko dlatego nie postąpił drastycznie z tą pokrytą krwią, wrzeszczącą istotą. Odbieranie życia było dla niego grzechem śmiertelnym, ale tutaj stanął w obliczu trudnego dylematu. Można było zadać pytanie, czy owa istota jest ludzkiego rodu, czy też wywodzi się gdzieś z bezimiennej otchłani.
Opanował się w końcu, przezwyciężając odrazę na tyle, że obmył dziecko i owinął. Na wyciągniętych ramionach, jak najdalej od siebie, zaniósł je wyczekującemu ojcu.
Następnie on i akuszerka w pośpiechu opuścili dom.
Tego samego wieczoru kiedy martwe ciało Renate złożono do kostnicy, Carl Berg, całkiem załamany, jakby pozbawiony woli i zdolności myślenia, siedział w swoim salonie. Ofiarowując bajońskie sumy ugodził wreszcie niańkę do dziecka, która obiecała zostać przez tydzień.
Carl był człowiekiem spokojnego usposobienia, teraz jednak narastał w nim ogromny bunt.
Nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, czyje to dziecko. Gdy ujrzał je po raz pierwszy, przerażony odskoczył. Czarne jak sadza włosy, brzydkie, powykrzywiane rysy twarzy, szpiczaste ramiona – och, biedna Renate – brudnobrązowy kolor skóry… Całość tworzyła wizerunek tak odpychający, że na myśl od razu nasunęło mu się słowo „odmieniec”.
Ale potem dziecko uniosło powieki. Kociożółte spojrzenie szukało punktu, na którym mogło by się zaczepić. A kiedy Carl ujrzał te oczy, wiedział już wszystko!
Dlaczego Renate utrzymywała to w tajemnicy? Przecież musiała zdawać sobie sprawę… Musiała wiedzieć!
W jakiż okrutny sposób został oszukany!
Kto powiedział, że jego obowiązkiem jest zająć się takim straszydłem? Ze względu na Renate gotów był podjąć się roli ojca, ale Renate nie żyła. A wcześniej go oszukała!
Nigdy dotąd Carl Berg nie czuł takiego gniewu, który narastał w nim niczym grzmiąca fala.
Nie!
Podniósł się zdecydowanie. Nie do niego należy opieka nad tym dzieckiem. Tym potworem, tym małym diabłem. Niech zajmie się nim ojciec!
Wiele jednak czasu miało upłynąć, zanim Carl Berg odnalazł Solvego.
Nowy konsul handlowy okazał się o wiele surowszym zwierzchnikiem, a poza tym Solve nie widział dla siebie przyszłości w ciągłym pełnieniu funkcji sekretarza.
Musiał zmienić miejsce pracy, znaleźć posadę, która dawałaby mu lepsze widoki na sięgnięcie szczytów.
Nie powinno to sprawić mu trudności teraz, gdy mówił po niemiecku niemal jak rodowity wiedeńczyk. Bez trudu mógł się porozumieć. Jego lekki szwedzki akcent dodawał tylko pikanterii. Kobiety upatrywały w tym raczej zaletę.
Postanowił rozpatrzeć się w handlu, przeprowadził rekonesans. W końcu znalazł pewnego kupca bławatnego, tak starego, że w każdej chwili mógł umrzeć. Był on władcą prawdziwego imperium handlowego, które jednak chyliło się ku upadkowi ze względu na nieudolne zarządzanie.
Solve uznał, że to w sam raz coś dla niego.
Potrafił świetnie się zaprezentować i dzięki temu otrzymał posadę najważniejszego urzędnika.
Niebawem czuł się w nowej pracy jak ryba w wodzie. Wkrótce stał się nieoceniony, przejął prowadzenie większości rachunków, przywrócił przedsiębiorstwu dawną świetność, a nawet spowodował jego rozkwit. W niedługim czasie sprawował kontrolę nad wszystkim.
Pewnego dnia bez zbędnych skrupułów pozwolił staremu właścicielowi powędrować na spotkanie przodków. Starzec tylko mu przeszkadzał. Nikt nie dziwił się nagłemu wypadkowi śmierci schorowanego człowieka w podeszłym wieku.
Solve zarządzał teraz wszystkim, choć formalnie nic nie zostało przepisane na niego.
W niczym mu to jednak nie przeszkadzało. Odprawił podwładnych, którzy byli zbyt bystrzy i wtykali nos w nie swoje sprawy, a na ich miejsce zatrudnił uległych, takich, co to w nic się nie wtrącają. Kasę firmy trzymał w swoim ręku.
Był naprawdę zdolny. Przedsiębiorstwo kwitło.
Przez cały czas, gdy wszystko szło jak należy, nikt nie kontrolował, co dzieje się z pieniędzmi. Ludzie mówili o nadzwyczaj zdolnym młodym człowieku, tak zaangażowanym i tak oddanym przedsiębiorstwu.
Solve prowadził teraz wielki dom, na co go było stać, gdyż czynił to na rachunek firmy. Przeniósł się do okazałej kamienicy, gdzie urządzał wspaniałe przyjęcia i po kolei uwodził piękne wiedenki.
Kobiety uwielbiały te niebezpieczne żółte oczy i drżały jednocześnie ze strachu i uniesienia. Padały przed nim jak dojrzałe kłosy pod kosą, panny i mężatki, a ojcom i mężom nikt nigdy słowem nie szepnął o tajemnych chwilach rozkoszy.
Solve zachowywał się też ostrożniej. Nie mógł narazić na szwank swojego imienia, wywołać żadnego skandalu; żadna zapłakana kobieta nie miała prawa przyjść z błaganiem, by ratował jej cześć.
Ciągle jeszcze nie znalazł damy, którą uznałby za godną dzielić z nim życie. Jego wybranka musiała być piękniejsza od wszystkich innych kobiet, nieskończenie bogata, no i niezastąpiona w miłosnych igraszkach.
Takie klejnoty należały jednak do rzadkości.
Pewnego wieczoru na początku 1775 roku w domu Solvego pojawił się tajemniczy mężczyzna. Nie chciał podać nazwiska, ale mówił, że przyniósł dla Solvego podarek lub może raczej coś, co już należało do pana Linda von Ludzie Lodu.
Solve poprosił ochmistrza, by wprowadził gościa.
Stanął przy pięknym kaflowym piecu w swym wspaniałym domu, kiedy do pokoju wszedł jakiś człowiek, trzymający w ramionach sporą skrzynkę.
– Carl Berg? – wyrwało się z ust Solvemu, zanim zdążył przybrać chłodną, pytającą miną. Nie powinien był dać powodów do zadowolenia tej budzącej wyrzuty sumienia osobie, należącej do jego przeszłości, samym faktem, że ją rozpoznał.
– Owszem, to ja – odrzekł Carl Berg zaskakująco ostrym tonem. – Przynoszę wam coś, co do was należy. Sporo czasu upłynęło, zanim was odnalazłem, starannie zatarliście za sobą wszelkie ślady w kręgach, w których dawniej się obracaliście. Ale nareszcie tu trafiłem. Bardzo proszę! – powiedział i zdecydowanym ruchem umieścił skrzynkę na stole.
Solve zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Gniew tego człowieka wzbudził w nim zaniepokojenie, zachował jednak chłodny, niemal surowy wyraz twarzy. Nikt nie może przyjść tu, ot tak, i zbić go z pantałyku.
Ale co to jest? Coś poruszyło się w skrzynce. Pościel…
Dziecko?
W następnej chwili śmiertelnie przerażony Solve odskoczył w tył. Para żółtych oczu wpatrywała się weń nieprzeniknionym spojrzeniem.
– Tak, to wasz syn – rzekł Berg zaczepnie. – Ten odmieniec pozbawił życia Renate, moją małżonkę. Nie poczuwam się do obowiązku wychowywania czegoś takiego. Teraz kolej na was.
Nigdy jeszcze Solve nie był tak bliski omdlenia. Zachował się jednak z godnością, nie protestował, na nic zresztą by się to zdało. To dziecko mogło być tylko jego. Wszak Renate mówiła, iż spodziewa się potomka. Ale nie jej słowa były koronnym dowodem. Najbardziej istotne, że oto leżało przed nim niemowlę o wszelkich najgorszych cechach dotkniętych z Ludzi Lodu: oczy, rysy twarzy, które, choć groteskowo powykrzywiane, miały w sobie coś wyraźnie wschodniego, no i ramiona, o których tak wiele słyszał. To bez wątpienia one uśmierciły Renate.