A więc los znów obrócił się przeciw niemu! Dlaczego wszystko zawsze tak musiało się kończyć? Przecież on nic nie zrobił, to niesprawiedliwe! Innym idiotom, którzy do trzech nie umieli zliczyć, szczęście sprzyjało w najbardziej bezwstydny sposób. A on… jak bardzo musiał się męczyć, by do czegoś dojść!
Nadal czuł się jak rażony gromem, oniemiały, gdy nagle zorientował się, że Carl Berg opuszcza pokój.
– Nie, poczekajcie! – wrzasnął. – Cóż to za pomysły? Przecież ja nie mogę…
Berg odwrócił się i odparł z lodowatym spokojem:
– Ma siedem miesięcy. I nie nadano mu żadnego imienia. Nazywamy go po prostu „der Kobold”. Troll.
Powiedziawszy to, wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Zapadła grobowa cisza.
Żadnego dźwięku, żadnego ruchu w skrzynce.
Solve nie śmiał ponownie tam zajrzeć. Stał tak, nie będąc w stanie ani myśleć, ani nawet się poruszyć. Odczuwał jedynie narastającą wściekłość i bezsiłę.
ROZDZIAŁ VI
Ta noc była dla Solvego koszmarem.
Czy ochmistrz widział, z czym przyszedł Carl Berg?
Nie, sądził, że nie, wręcz był pewien, że nikt nie mógł nawet przypuszczać, co znajduje się w skrzynce.
Teraz ochmistrz już się położył. W domu panowała cisza, cała służba udała się na spoczynek.
Solve był sam, nikt mu nie przeszkadzał. Sam – z jedną tylko żywą istotą w pokoju.
Swoim własnym synem.
Nie, nigdy nie nazwie tego czegoś swoim synem! To przecież potwór, nie mający z nim nic wspólnego.
A więc Renate umarła…
Świadomość ta sprowadziła nań jedynie ulgę.
Ale Carl Berg? Carl Berg znał prawdę. Był przypuszczalnie jedyną osobą, która wiedziała, kto jest ojcem tej małej szkarady.
Tak cicho jest w tej skrzynce…
Zwyczajna skrzynka, zbita z prostych desek, mogła przecież zawierać wszystko.
Solve niechętnie podszedł do stołu i zajrzał do środka.
Mały potwór zasnął. Po prostu. To dobrze, pomyślał, nie będę musiał oglądać tych przenikliwie spoglądających, płomiennie żółtych oczu.
Ponieważ potworek spał, Solve mógł mu się przyjrzeć dokładniej.
Jakiż on strasznie brzydki! To nie mógł być jego syn! Wystające kości policzkowe, podłużne, skośne oczy, szerokie usta, szpiczasta broda… Nos, jeszcze nie do końca ukształtowany, szeroki, płaski. Włosy czarne i szczeciniaste, o wiele dłuższe niż to zwykle bywa u siedmiomiesięcznych dzieci.
Wydawało się też, że ma owłosione ciało; tak, Solve słyszał, że to także jest cechą dotkniętych. Małe dłonie mocno zaciśnięte były w piąstki, zastanawiał się, czy w miejsce paznokci rosną mu szpony. Wcale by go to nie zdziwiło!
Nie, choć wyraźne były mongolskie cechy, nie przypominał wcale wschodniego Azjaty. To był troll. Mały diabeł.
Solvemu ciarki przeszły po plecach.
No cóż, w każdym razie ten czarci pomiot nie był niebezpieczny. Solve na drodze, wiodącej go do miejsca, w którym się obecnie znajdował, pozostawił wiele trupów. Było ich tyle, że nawet nie zamierzał zaprzątać sobie głowy liczeniem. A najłatwiej wszak chyba odebrać życie niemowlęciu.
Solve własnoręcznie nie uśmiercił żadnej ze swych ofiar, zawsze posługiwał się czarodziejskimi metodami. Dlatego teraz twarz wykrzywił mu grymas. Będzie musiał splamić wypielęgnowane dłonie zabójstwem.
Nie przejmował się tym szczególnie, lecz zwykle z obrzydzeniem przyjmował konieczność dotknięcia jakiejkolwiek ludzkiej istoty, chyba że chodziło o pieszczoty z kobietą.
Cóż, nic nie mógł na to poradzić.
Odruchowo już uniósł odrobinę ręce, by zabrać się do dzieła, gdy powstrzymała go nagła myśl.
Carl Berg?
Carl Berg wiedział.
Powoli opuścił dłonie. Nie ma niebezpieczeństwa. Bergiem zajmie się później. Jedno życie mniej, jedno więcej – dla Solvego nie miało to znaczenia.
Nic już nie pozostało z dawnego Solvego ze Skenas w Szwecji, chłopca będącego dumą i nadzieją swoich rodziców. Na jego drobne występki w dzieciństwie, takie jak kłamstwa lub może nieco zbyt brutalne traktowanie innych, patrzono przez palce, brano je za przejaw dziecięcej agresji, za coś, z czego się wyrasta.
Solve nigdy jednak nie wyzbył się cech drobnego przestępcy. Wprost przeciwnie, już dawno przekroczył granice królestwa prawdziwie niebezpiecznych zbrodniarzy. I nawet wśród nich był bestią, potworem, ciągle nie odkrytym dzięki własnej przebiegłości i ochronie, jaką dotkniętym z Ludzi Lodu zapewniała umiejętność czarowania. O zbrodnie, które popełniali, nikt ich nie mógł oskarżyć. Działali skrycie. Niewielu było takich, którym przyszło do głowy, by o cokolwiek ich podejrzewać. A ci w okamgnieniu skazani byli na śmierć.
Tak więc Solve nikogo się nie obawiał. Był nietykalny, nieśmiertelny!
To ostatnie nie było do końca pewne, ale miał przed sobą perspektywę długiego życia w grzechu i zatraceniu.
Bardzo go to radowało.
Będąc w Wiedniu, wielokrotnie myślał o tym, co jego dziad Dan opowiadał o swej podróży do Austrii śladami Tengela Złego. Danowi się nie udało, prawdopodobnie dlatego, że głównym celem jego wyprawy było unieszkodliwienie Tengela Złego.
Solve myślał inaczej. On także chciał podjąć próbę odszukania swego złego przodka, ale tylko dlatego, że łączyło ich coś wspólnego – zło. A może jemu, Solvemu, udałoby się zdobyć nieśmiertelność lub uzyskać władzę nad całym światem? Może zostałby giermkiem Tengela Złego?
Nie znajdował się przecież daleko od miejsca, w którym jego dziad Dan musiał zrezygnować z poszukiwań. I nie stało się to wcale dlatego, że zgubił trop, lecz z braku środków na dalszą podróż na południe z Salzburga czy jak też tam zwała się górska wioska położona w pobliżu.
Solve miał dobrze wypchaną kiesę, całą masę pieniędzy, a poza tym jego sytuacja była o wiele korzystniejsza niż dziadka: był dotkniętym, potrafił o wiele więcej zobaczyć i zdziałać.
Ocknął się ze swych marzeń o wielkości, by zająć się tym, co stało mu na przeszkodzie właśnie w tej chwili.
Troll. Der Kobold, jak go tutaj zwano.
Solve zaśmiał się złowieszczym, cichym śmiechem.
– Nie zdążysz dostać żadnego innego imienia, ty czarci pomiocie! Cóż za bajeczna myśclass="underline" ochrzcić cię w kościele! Ciebie! Nigdy by się to nie udało. Pod tym względem zgadzamy się, ja i ty, trollu! Nie podobają nam się kościoły.
Znów wrócił myślą do swego dzieciństwa. Rodzice nauczyli go modlić się do Boga i czynił to. Teraz jednak przypomniał sobie, co powiedziała kiedyś matka: „Dziwne, że zawsze chorujesz w niedzielę, Solve!”
Matka nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, on także nie. Teraz jednak musiał przyznać: nie chciał chodzić do kościoła. Nie z powodu przeciągającego się nudnego kazania, ale dlatego, że odpychała go panująca w świątyni atmosfera, źle się tam czuł.
Że też nie zrozumiał tego wcześniej!
Noc była cicha, umilkł gwar Wiednia. Okropna istota, uśpiona w skrzynce, oddychała niemal bezgłośnie. Ale oddychała, żyła, zagrażała całej przyszłości Solvego.
Już niedługo!
Jak bowiem będzie mógł prowadzić dom, wręcz dwór, i udawać światowca z czymś takim pod dachem? Ludzie nigdy nie powinni łączyć jego nazwiska z tą szkaradą! I kto miałby się zajmować tym stworem? Żadna kobieta nie zechce go dotknąć. Nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób Carl Berg zdołał zapewnić sobie pomoc przez siedem miesięcy.