Na czoło wystąpił mu zimny pot. Służba w domu Berga? Czy wiedziała?
Na pewno nie. Tylko Carl wiedział, kto jest ojcem stwora. Carl go wytropił, a on nie należał do ludzi, którzy zwierzają się służbie.
Przyjaciele?
Nie, takiej istoty nikomu się nie pokazuje. Przemilcza się jej istnienie.
Wiedział o niej jedynie Carl Berg, a on miał zginąć. Później.
Potem Solve będzie bezpieczny.
Teraz należało przystąpić do dzieła. Świece w kandelabrach niemal się już wypaliły, musiało być późno. A może raczej wcześnie? Może wstawał już świt?
Powinien się pospieszyć.
Solve nie odczuwał nawet cienia wyrzutów sumienia, gdy pochylał się nad skrzynką, by zacisnąć ręce na szyi śpiącego dziecka.
Jego cień padł na skrzynkę, całkowicie zasłaniając niemowlę, dojrzał jednak, że oczy miało zamknięte.
To dobrze.
Z jakiegoś powodu oczy te przerażały go swym niezgłębionym spokojem. A Solvego nie tak łatwo było wystraszyć. Może kiedy był młodszy, ale nie teraz, gdy okrywał go niewidzialny, ochronny płaszcz dotkniętych.
Dłonie już sięgnęły pościeli.
I nagle gwałtownie się wyprostował. Zachłysnął się, z trudem łapał powietrze, chwytając się za szyję.
Nic tam nie znalazł, a dziecko spokojnie spało.
A mimo wszystko coś ściskało go za gardło, trzymało w żelaznym uchwycie.
Coś strasznego, nieludzkiego, małego, lecz silnego. Jakiś gad? Wbił pazury lub kolce w skórę na jego szyi, darł i drapał.
Solve zatoczył się w tył, z całych sił starając się pozbyć tego, czego wcale nie było. Wydał kilka stłumionych dźwięków, ochrypłych, charczących, usiłował zaczerpnąć tchu; czuł, że zaraz się udusi. Pociemniało mu w oczach. Upadł na podłogę, wijąc się jak w konwulsjach. Doznawał wrażenia, że płomień życia migocze w nim i gaśnie.
Przypomniał sobie wówczas historię opowiadaną przez ojca. O tym, jak jego, Daniela, uśmiercić miała fabrykantka aniołków w Norwegii. I jak został ocalony przez…?
Coś rzuciło się owej kobiecie do gardła i chciało ją zadusić.
Mandragora!
Mandragora, która była teraz w tym domu! Ukryta, zamknięta. Ale i wówczas nie brała w tym bezpośredniego udziału. Wisiała owej kobiecie u szyi, jednocześnie wcale tam nie będąc.
Owo małe, sprężyste, jakże mocne, sprawiające wrażenie olbrzymiego pająka ściskającego jego szyję, cóż innego mogło to być, jeśli nie mandragora?
A na piersi Solvego wydawała się jakby martwa.
– Przestań! – wydobyło się spomiędzy nabrzmiałych warg, podczas gdy w głowie tętniło grzmotem. – Już… już go nie ruszę! Nie tknę…! Obie… obiecuję!
Chwyt wokół Solvego natychmiast zelżał. Gigantyczny owad, do jakiego można to porównać, powoli zniknął.
Solve dalej leżał, nie będąc w stanie głębiej odetchnąć, nie mogąc ruszyć choćby palcem. Miał świadomość, że blisko, bardzo blisko otarł się o śmierć. Gdyby ojciec nie opowiedział mu swej historii o tym, jak sam został uratowany, historii, którą usłyszał od swej matki Ingrid, Solve nie żyłby już. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Dotknięty do żywego, urażony w swej godności, leżał tak i myślał: Cóż to za czartowskie narzędzia mam we własnym domu? Tych dwoje…?
Ani przez moment nie pomyślał, kto tak naprawdę jest tu największym łajdakiem.
Szarość świtu zaczynała już sączyć się przez okno, kiedy Solve nareszcie się podniósł.
Wyraźniej widział teraz dziecko. Nadal pogrążone było we śnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
– Czarci pomiot! Czarci pomiot! – syczał.
Przeraziła go moc nienawiści, jaką żywił ku tej istocie przez siebie samego spłodzonej.
W przyszłości będzie mu zawadzała, i to przez całe życie. Skończą się wesołe dni pełne uciesznych przyjęć, wielkich orgii. Jakże bowiem będzie mógł teraz zaprosić gości do domu? I kto zajmie się dzieckiem? Kto dochowa tajemnicy, nie rozgłaszając wszem i wobec o obecności potwora?
Nikt! Nikomu nie może zaufać.
Zaczęła ogarniać go panika. Nie, nie może się jej poddać. Walka nie jest jeszcze przegrana. Musi pomyśleć…
Wynieść dziecko z domu? Zostawić je gdzieś, porzucić?
Tak! To jest wyjście.
Teraz, kiedy wszyscy w domu i całe miasto pogrążone było we śnie, mógł to zrobić. Jakież proste rozwiązanie, o cóż się martwił?
Zakładając buty i okrycie, zastanawiał się, w jaki sposób wykonać plan. I gdzie?
W Lobau, wielkim parku, znajdującym się w pobliżu? Czy na Praterze?
Nie, tam przechadzali się ludzie z jego otoczenia. Musiał znaleźć okolice, gdzie nikt nie zna ani jego, ani Carla Berga.
Nie może zanieść dziecka na policję, jeszcze, nie daj Bóg, zaczęto by zadawać pytania.
Do kościoła? Nie, to się nie uda, nie z tym diablikiem.
Dzielnica ubogich? Tak! Albo jeszcze lepiej: przytułek! Tam gdzie głupio dobrotliwe kobiety zajmują się osieroconymi dziećmi.
Słyszał zresztą, że dzieciom nie jest tam wcale dobrze. Cierpią nędzę, nie mają ubrań i źle są odżywiane. Mrą jak muchy.
Wspaniale! Im szybciej ten niewydarzeniec zniknie z powierzchni ziemi, tym lepiej.
Był już gotów. Zdecydowanym ruchem ujął skrzynkę.
Nie mógł jej unieść.
Ciało Solvego przebiegł dreszcz. Nie był w stanie przesunąć skrzynki choćby o cal, stała jakby przybita gwoździami do stołu.
Bezradnie wzdychając zaniechał daremnych prób.
Ale przecież do niczego nie potrzebował skrzynki. Mógł zabrać tylko dziecko.
Ledwie zdążył pomyśleć do końca i zbliżyć dłonie do ciałka syna, gdy znów poczuł lekki, jakby ostrzegawczy uścisk na gardle.
– Nie, nie – szepnął ze strachem.
Zrezygnowany opadł na krzesło. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z beznadziejności sytuacji.
– Kamień młyński – mruknął zrozpaczony. – Ty diable, jesteś mi niczym kamień młyński u szyi. Ale ja sobie z tobą poradzę, zobaczysz…
Wstał powoli, usta wykrzywiły mu się w szyderczym uśmiechu.
Nie mogę się ciebie teraz pozbyć, odmieńcu, pomyślał. Ale co będzie, kiedy pozbędę się twego stróża? Co się wtedy z tobą stanie? Będziesz bezbronny, całkiem bezbronny!
Szybkim krokiem skierował się do swojej sypialni, otworzył szafę i przekręcił klucz w zamku szuflady, której nikomu oprócz niego nie wolno było ruszyć.
Kiedyś często przyglądał się temu, co leżało w szufladzie, wyjmował i usiłował wyzwolić tkwiące w tym tajemne moce. Nigdy jednak nie okazało chęci do współpracy, więc Solve przestał się tym interesować.
Tam! Tam leżał, kwiat wisielców narzędzie Szatana na ziemi, wielesetletnie, pociemniałe ze starości, powykrzywiane, przerażające.
Mandragora.
Teraz nadszedł twój koniec, moja droga, pomyślał Solve, z jakiegoś bowiem powodu bał się na głos wyrazić swą myśl. Ja nie dbam o tradycje rodziny, o jej drogocenne skarby. Ten czas już minął, rozumiesz?
Kiedy wyciągnął dłoń, by pochwycić korzeń, nie pamiętał słów ojca o tym, że mandragora nigdy nie służyła pomocą Tengelowi Złemu ani też żadnemu z nieszczęsnych dotkniętych w żadnym pokoleniu.
Przez moment wstrzymywał się, palce mu drżały, jak gdyby lękał się dotknąć obrzydliwej rzeczy leżącej na dnie szuflady.
To tylko korzeń, uspokajał sam siebie. Korzeń, który kształtem przypomina istotę ludzką. Nie jest żywy, czyżbyś naprawdę wierzył, że jest inaczej, Solve?
Roześmiał się, głośno, lecz niepewnie, po czym jego dłoń stanowczym ruchem zacisnęła się wokół mandragory.
Czego się spodziewał?