Выбрать главу

W każdym razie nic się nie wydarzyło. Tylko przy dotknięciu korzenia dłoń drgnęła z obrzydzeniem.

Trzymając kwiat wisielców jak najdalej od siebie, Solve wrócił do salonu, do swego eleganckiego salonu, którego harmonia została naruszona owym niepojętym, które znajdowało się na stole.

Solve spojrzał na mandragorę. Z niesmakiem, by ukryć aspekt, jaki mimowolnie wobec niej odczuwał.

Czy mam wrzucić ją do ognia? zastanawiał się. Wątpił jednak, czy będzie się palić.

Zakopać w ziemi?

Czyniono to już wcześniej, ale zdołała wydostać się na powierzchnię. Solve nie śmiał ryzykować.

Dunaj…?

Wezbrany Dunaj płynął teraz bystro aż do Morza Czarnego. Tak daleko Solve nie miał zamiaru nigdy się zapuszczać, spokojnie więc mógł wrzucić ją do wody.

Tak. To najlepsze rozwiązanie. Pozbędzie się jej na zawsze.

Mimo woli podszedł do stołu. Stanął przyglądając się uśpionemu odmieńcowi w skrzynce.

Nigdy nie zdoła przywyknąć do widoku tej twarzy. Taka nieludzka, taka straszna!

Jak tylko upora się z mandragorą, unieszkodliwi ją, pozbędzie się i tego potwora!

To niesprawiedliwe, myślał. Nigdy jeszcze w historii całego rodu Ludzi Lodu żaden dotknięty nie miał dotkniętego dziecka! Dlaczego przydarzyło się to akurat jemu?

Drgnął, odruchowo rozwierając palce zaciśnięte wokół korzenia mandragory. Gotów był przysiąc, że coś poczuł.

Kwiat wisielców upadł na skromne dziecinne posłanie. Solve natychmiast starał się go pochwycić, ale zaraz gwałtownie przyciągnął rękę ku sobie. Mandragora zgięła się wpół, niczym skorpion gotów do zadania śmiertelnego ukłucia, i na powrót wyprostowała, gdy tylko cofnęła się dłoń Solvego.

– Nie, do diabła! – krzyknął Solve wystraszony, z pobielałymi wargami.

Przez długą chwilę wpatrywał się w człekokształtny korzeń. Mandragora jednak więcej się nie poruszyła, jakby martwa leżała na posłaniu w skrzynce.

– Przywidzenie – mruknął Solve. – Albo też sam pociągnąłem za któryś z odrostów i całość się poruszyła.

Tak, na pewno tak było!

Śmiało, bez zbędnych wstępów mocno ujął mandragorę, by wyjąć ją ze skrzynki.

Krzyknął z bólu i spojrzał na rękę. Pojawiły się na niej głębokie oparzenia. Mandragora była gorąca jak rozżarzone węgle.

Solve zacisnął zęby. Oddychając z trudem, rozglądał się za szczypcami, za pomocą których mógłby wyjąć korzeń.

Nie śmiał jednak tego uczynić. Niemądrze wyobraził sobie, że mandragora podskoczy w górę jak zwierzę i ukąsi go.

– A więc leż tam sobie – rzekł w końcu niepewnie. – Leż, aż spalisz dzieciaka! Tak będzie najlepiej.

Wycieńczony opadł na krzesło. Jeszcze raz przyjrzał się dłoni i stwierdził, że pęcherze, które pokazały się w poparzonych miejscach, zniknęły. Ból także nie był już tak dotkliwy. A więc iluzja? Wszystko to przywidzenie?

I to on dał się oszukać?

Nie próbował już jednak wyjmować mandragory ze skrzynki.

Siedział tak, oparłszy łokcie na poręczach krzesła. Złożone dłonie kciukami dotykały czoła. Ale Solve nie składał rąk do modlitwy. Po prostu siedział – załamany, przestraszony, przybity.

Wpadłem w pułapkę, nie potrafię znaleźć żadnego wyjścia, myślał, litując się nad sobą i jakby zapominając, że tę pułapkę sam na siebie zastawił.

Nie mógł nawet tknąć dziecka, mandragora natychmiast by zareagowała, odczuł już to na własnej skórze. I sama także potrafiła się bronić.

Wygląda na to, że w żaden sposób nie pozbędzie się dziecka, mandragora nie dopuści także, by kto inny mógł uczynić to za niego.

Solve musiał spojrzeć prawdzie w oczy.

Ale cóż miał wobec tego począć?

Nagle uniósł głowę.

Ależ tak! Służąca, którą przed kilkoma miesiącami odprawił, ponieważ była stara i głucha jak pień!

No, ale głucha była od zawsze, a przez to także i niema.

Taka kobieta będzie mogła zająć się piekielnym szczeniakiem.

Wspaniały pomysł. Niczego też nie rozgada.

Nie będzie jednak mógł nadal tu mieszkać. Musi przeprowadzić się do innego domu w innej części miasta. Odprawi całą służbę, ta starowina zostanie jedyną jego służącą i opiekunką do dziecka.

Koniec z zapraszaniem gości.

Ta myśl wydała się Solvemu gorsza niż cios w samo serce. Jego dom słynął ze wspaniałych uczt, z elegancji i przepychu.

Teraz już z tym koniec!

Firmę, oczywiście, będzie mógł nadal prowadzić, chociaż nikt nie pozna nowego miejsca jego zamieszkania.

Wyprostował się, znów obudziła się w nim nadzieja. Że też nie wpadł na to wcześniej…

To dopiero świetne rozwiązanie!

Mógł przecież stąd wyjść i nigdy więcej nie powrócić!

Naturalnie będzie musiał opuścić Wiedeń, porzucić firmę, wszystko. Zabierze ze sobą to, co zdoła, i zniknie.

Niewielka to cena za uwolnienie się od tych dwóch paskudztw, znajdujących się w tej chwili w skrzynce.

Służący i inni ludzie znajdą oczywiście dziecko następnego dnia. Ale to ich sprawa, niech sobie myślą, co chcą, jego to nie będzie obchodzić, znajdzie się już bowiem daleko stąd i nigdy więcej go nie zobaczą. Rozpocznie nowe życie zupełnie gdzie indziej, dlaczego by nie w Paryżu, mieście równie wspaniałym? I tak dość już ma Wiednia, cudownie będzie stąd wyjechać!

Czując przypływ energii, Solve wstał i zaczął pakować to co najpotrzebniejsze. Miał przecież własny powóz i konia, sporo więc mógł zabrać. Potem, pod osłoną nocy, uda się do biura i weźmie tyle pieniędzy, ile uzna za stosowne.

No, pierwsza porcja gotowa. Zebrał ją i szybko skierował się do drzwi.

Nie! Nie! Znowu?

Niewidzialny pazurzasty stwór ponownie rzucił mu się do gardła.

Solve przewrócił się, walcząc z niewidocznym przeciwnikiem, ciągnął i uderzał, chcąc się uwolnić, ale jak można pozbyć się czegoś, czego nie ma? Brakowało mu tchu, utrata przytomności stawała się coraz bliższa, pospiesznie szepnął więc:

– Poddaję się. Obiecuję się nim zająć.

Uchwyt zelżał.

Pozostawało teraz podnieść się i odłożyć wszystkie rzeczy na swoje miejsca, nie dotykając skrzynki.

I mów zasiadł na krześle, bardziej zgnębiony niż przedtem.

– Cóż za wyrafinowane czartostwo uwzięło się na mnie? – jęknął. – Co mnie spotkało? Wszak dotknięci znani są z tego, że potrafią niepodzielnie panować nad życiem innych ludzi.

Ale Solve zapomniał o pewnej drobnostce: nie był jedynym dotkniętym!

Wiele czasu upłynęło, zanim ruszył się z miejsca. Zrezygnował z walki.

Dziecko się obudziło. Kiedy Solve podszedł do stołu, zaczęło wpatrywać się w niego swymi straszliwymi oczyma.

– Przyglądaj się, patrz – rzekł Solve ze złością. – Będzie tak, jak chcecie, ty i twój kompan. Weźmiemy tę głuchą staruchę i nocą opuścimy dom. Na to mi chyba pozwolicie, jeśli zabiorę was ze sobą? Ale jeśli spodziewacie się jakiejkolwiek oznaki czułości czy życzliwości z mojej strony, to wiedzcie, że daremnie.

Wzrok dziecka oderwał się od jego oczu. Mały odkrył mandragorę, leżącą w zasięgu swoich rączek.

– Tak, weź ją, dotknij – zachęcał Solve ze złością w głosie. – Dotknij, a zobaczysz, co to są oparzenia. Zrób tak, będę mógł się pośmiać, ty potomku Szatana!

Małe rączki wyciągały się coraz dalej. Dosięgły nareszcie mandragory i z całej siły chwyciły jej korpus.

Dziecko podniosło „lalkę” na wysokość twarzy, popatrzyło na nią i… uśmiechnęło się.

Bezsilny Solve wypuścił powietrze przez nos, aż zadrżały mu nozdrza. Powinienem się był tego spodziewać, pomyślał.

– Tak, zachowaj swoją zabawkę. Nawet do ciebie pasuje. – W jego głosie, gdy mówił dalej, brzmiała gorycz: – Kobold! Nie mogę nazywać cię Kobold, chociaż tym właśnie jesteś. Trollem. Ale musisz mieć jakieś imię, choć doprawdy nie wiem, na co ci ono. Możesz się nazywać… Heike.