Było to pierwsze lepsze imię, jakie wpadło Solvemu do głowy, z niczym się nie wiązało, nie miało dla niego żadnego znaczenia, bo też i dziecko nic dla niego nie znaczyło.
Nic poza tym, że ta kula u nogi sprowadzała nań uczucie bezdennej rozpaczy, doprowadzającej do szaleństwa.
ROZDZIAŁ VII
Solve nigdy nie zarzucił myśli o pozbyciu się swych dwóch nieproszonych gości. Wymyślał sposób za sposobem, wypróbowywał różne metody – wszystko na próżno. Mandragora była czujna i każdy jego plan obracała wniwecz. Nie starczało już palców, by zliczyć porażki Solvego.
Jakże często siadywał w swoim fotelu, płacząc bez łez nad sytuacją, w której się znalazł. Jak często dłonie zaciskały się na poręczach fotela, aż bielały kostki? Na nic się to jednak zdało.
Solve wyprowadził się ze swego domu jeszcze tej samej nocy i ukrywszy straszliwą skrzynkę w lesie, spędził kilka godzin pod gołym niebem. W końcu udało mu się znaleźć nowe mieszkanie, o znacznie niższym standardzie niż ten, do którego przywykł. A mandragora zadbała już o to, by nie „zapomniał” o pozostawionym w lesie dziecku.
Tak zaczęła się jego nowe życie. Służąca po długich namowach zgodziła się zająć chłopczykiem i dzięki temu Solve przynajmniej nie musiał myśleć o codziennej nad nim opiece.
Chłopiec, Heike, jak go nazwał, był niezwykłą istotą. Nie mówił, a nawet nie próbował się nauczyć, ale i nie płakał. Gdy go zaniedbywana, wydawał z siebie kilka dźwięków, nieprzyjemnych, zgrzytliwych jak zardzewiałe zawiasy w drzwiach obory. A ponieważ niańka i tak ich nie słyszała, najczęściej Solve, ku swej ogromnej irytacji, musiał jej przypominać o dziecku.
Ale Heike rósł. Zaczął już krążyć po domu, co straszliwie drażniło Solvego. A potem nastąpiła prawdziwa katastrofa: głucha służąca zmarła. Solve znów został jedynym opiekunem nieobliczalnego dziecka, mającego już prawie dwa lata. Miał posadę, której musiał pilnować, młodą, piękną kobietę na widoku, a tu musiało się zdarzyć takie nieszczęście.
Wiedział, że teraz nigdzie nie znajdzie niańki. Staruszka przez cały czas opieki nad chłopcem do szaleństwa przerażona była Heikem i jego niezwykłą zabawką. Przez ponad rok od rana do wieczora żegnała się i mamrotała modlitwy, i do wszelkich zajęć z malcem przystępowała ze łzami w oczach. Była święcie przekonana, że ma do czynienia z prawdziwym dzieckiem Szatana, a wszak od potomków Złego należało trzymać się z daleka. Dobrze jej jednak płacono, a poza tym nie ośmieliła się sprzeciwiać owemu niebezpiecznemu człowiekowi o diabelskich oczach. Zresztą w jaki sposób mogłaby naprawdę zaprotestować, ona, która nigdy nie nauczyła się mówić? Jedyne, co umiała, to modlitwy, których pewnie i tak nie rozumiała. Bała się jednak piekła i ten strach jej nie opuszczał.
Oczywiście sędziwa kobieta nie najlepiej nadawała się do takiej pracy, lecz tylko nią Solve mógł dysponować.
Zdawał sobie sprawę, że znalezienie kogoś nowego teraz jest niemożliwe. Kiedy przyjmował pierwszą niańkę, dziecko leżało w kołysce. Teraz chodziło luzem, by posłużyć się wyrażeniem najbardziej przystającym do tego, co myślał Solve. Szczerze powiedziawszy, on sam bał się Heikego.
Chłopiec wprawdzie niczego złego nie robił. Krążył po domu przyglądając się Solvemu swymi straszliwymi, wszystkowiedzącymi oczyma. Tylko patrzył. Ale w jego wzroku czaiła się obezwładniająca groźba, że pewnego dnia zaatakuje.
Solve drżał.
Na kilka dni zwolnił się z pracy, przez cały czas zastanawiając się, co i jak ma robić.
W końcu zaczął zbierać wąskie listwy i drążki. I zabrał się za stolarkę.
Zajęło mu to całą noc, ale rano Heike siedział w klatce.
„Moja małpka”, mówił teraz do niego Solve. Chłopczyk zabrał ze sobą mandragorę; ją także dobrze było trzymać w zamknięciu. Wisiała na haczyku wbitym w jedną ze ścian klatki. Na spadzie Solve zamontował wysuwaną skrzynkę, mógł więc sprzątać klatkę, nie wyjmując z niej dziecka i nie dotykając go. Chłopczyk ubrany był tylko w koszulkę; to musiało wystarczyć, w każdym razie o tej ciepłej porze roku.
Trzeba go jeszcze było karmić, więc Solve bardzo niechętnie dwa razy dziennie szykował niedużą miseczkę z jedzeniem i dawał mu ją do klatki przez niewielki otwór.
Raz zdarzyło mu się zbyt głęboko wsunąć rękę. I wtedy Heike po raz pierwszy pokazał, co myśli o swym strażniku.
Solve poczuł piekielny wprost ból w dłoni. Jasne było teraz, że chłopiec ma mocne i ostre zęby.
– Ty diable! – syczał Solve, starannie opatrując ranę. – Dostaniesz za to!
Ale jak mógł się odpłacić…? Jaką karę zastosować? Tego niestety nie wiedział.
Chłopiec najczęściej siedział i śpiewał, o ile owe gardłowe dźwięki można było nazwać pieśnią. Najbardziej przypominało to zaklęcia, uroki, czarodziejskie formuły wypowiadane w całkiem niezrozumiałym języku.
Śpiew dziecka zawsze przyprawiał Solvego o drżenie.
Od dawna już Solve nie zapraszał gości, nie mógł też zbyt często bywać wśród ludzi. Coraz bardziej dawała mu się we znaki samotność; miał wrażenie, że znalazł się na środku pustego oceanu.
Jedyną osobą, z którą mógł rozmawiać, oprócz ludzi spotykanych w pracy był więzień w klatce. Zaczął więc wieczorami przemawiać do owej istoty, z pogardą, drwiąco.
A potem opowiadał historię Ludzi Lodu.
Heike przysłuchiwał się temu z uwagą. Siedział całkiem spokojnie, trzymając dłonie zaciśnięte na drążkach klatki i wciskając pomiędzy nie nos.
Solvemu w pewien sposób pochlebiało jego zainteresowanie, opowiedział mu więc całą historię, od początku do końca. Wszak to Mikael, pradziad dziada Solvego, zaczął spisywać opowieść, a księgi znajdowały się pod opieką Daniela, ojca Solvego. Uzupełniono je o wszystkie późniejsze wydarzenia. W domu w Skenas Solve dokładnie je przestudiował.
Nadal, oczywiście, czegoś jeszcze brakowało w tych źródłach: dziennika Silje z zapiskami dotyczącymi wydarzeń w Dolinie Ludzi Lodu. Nikt już nie wierzył, że dziennik wciąż istnieje.
Ale on nie zaginął.
Dzięki opowieściom Solvego Heike nauczył się mówić, ale nigdy nie wykorzystywał swych umiejętności porozumiewania się. Gdyby nie jego zadziwiające, magiczne pieśni, Solve dałby sobie głowę uciąć, że chłopiec jest niemy.
Solvemu w pracy nie układało się najlepiej. Zaczęto go podejrzewać o to i owo. Z powodu sytuacji zaistniałej w domu stał się nerwowy i nie potrafił się skupić. Żył przecież w ciągłym lęku, że ktoś odkryje jego tajemnicę.
Pewnego dnia stało się to, co stać się musiało.
Nigdy nie dowiedział się, jakimi drogami rozeszła się plotka, lecz tego dnia natknął się na jednego ze swych starych znajomków; od czasu do czasu zdarzały mu się takie spotkania na mieście.
Znajomy przystanął i ze śmiechem zapytał, czy prawdą jest to, co mówią, czy raczej poszeptują, że Solve trzyma w domu uwięzionego małego człekozwierza? Takiego, co to zwykle pokazują na jarmarkach, z rogami na głowie, psim ogonem zamiast…
– Nie! – przerwał mu Solve. – Jak ludzie mogą wygadywać takie głupstwa!
Cokolwiek można by powiedzieć o Heikem, to nie miał rogów ani ogona!
Solve wpadł w panikę. Dość, że jeden człowiek zna jego tajemnicę. A teraz słyszy o rozprzestrzeniającej się plotce!
Kto? W jaki sposób? Carl Berg? Opuścił Wiedeń, więc Solve nigdy nie zdołał się z nim rozprawić. On mógł to zrobić, ale też uczynić to mógł ktoś inny. Za każdym razem, gdy jakaś osoba zanadto się Solvem interesowała, sprawiał, że ginęła w tajemniczych okolicznościach.