Przy kamieniu było głęboko. Z determinacją opuścił klatkę jeszcze niżej…
Tego nie powinien był robić. Mandragora znów dała znać o sobie, rzuciła mu się do gardła, dusząc i dławiąc.
Jeśli wytrzymam jeszcze trochę, to i mandragora utonie, myślał zgnębiony. Przed oczami latały mu już czarne płaty. Wiedział jednak dobrze, że jeśli nie zanurzy klatki dostatecznie głęboko, korzeń wypłynie i będzie unosił się na powierzchni.
Nagle pociemniało mu w oczach i jedyne, co mógł zrobić, by ratować swe nędzne życie, to jak najszybciej wyciągnąć klatkę z wody.
Zrobił to w ostatniej chwili, zarówno dla Heikego, jak i dla samego siebie.
Incydent ten nie przyczynił się do zbliżenia ojca z synem. Przeciwnie, w zachowaniu chłopca, kiedy już doszedł do siebie po wstrząsie, dała się odczuć jeszcze większa nieufność. Wiele czasu upłynęło, zanim dotarli do Salzburga, a potem dalej, do małej wioski Salzbach, gdzie zniknął trop Tengela Złego.
To znaczy zniknął dziadkowi Danowi. Solve jednak nie miał zamiaru się poddać, chciał próbować do skutku.
Wioska Salzbach już nie istniała, jako że wszyscy mieszkańcy uciekli, „wówczas gdy do Salzbach przybył Szatan”. Tak głosi legenda.
Solve miał w pamięci słowa dziada: Tengela Złego opisywano jako bardzo, bardzo starego złego człowieka, który grał na flecie. Poza tym opis znany był dobrze członkom rodu Ludzi Lodu. Płaska głowa umieszczona na krótkim korpusie, nos, który zmienił się niemal w ptasi dziób, leżący na przerażającej otchłani ust. Straszliwe, żółte oczy…
Wszystko to Solve wiedział. Salzbach przestało istnieć, ale, jego zdaniem, przetrwały na pewno sąsiednie wioski. Interesowały go zwłaszcza te położone najbliżej od południa, na południe bowiem Tengel Zły miał właśnie zmierzać. Dotąd Dan zdołał dojść jego śladem.
„Jakby go ziemia pochłonęła”, mówili podobno ludzie. Ale Solve zamierzał szukać dokładniej.
Po drodze sypiał w najprzedniejszych zajazdach, ale nigdy nie zabierał klatki z chłopcem z powozu, pozostawianego na noc w lesie. Kupował trochę pożywienia, na które malec rzucał się jak zwierzę. Solve z wielkim niesmakiem patrzył na takie nieokrzesanie i brak manier.
Minąwszy Salzbach natrafił na rzeczywiście ważny ślad. Dziadek wcale nie musiał jechać daleko, ale nie stać go było na kontynuowanie poszukiwań i to go usprawiedliwiało.
Solve miał pieniędzy w bród.
O, tak, doskonale pamiętano dawną legendę o przerażającej istocie, która śmiertelnie przestraszyła ludność z wiosek na południu.
Solve musiał więc tylko podjąć trop. Kolejne wskazówki napływały w nierównych odstępach.
Wiodły go dalej i dalej na południe. Legenda pojawiała się w rozmaitych wersjach, we wszystkich jednak jądro było takie samo, choć czasem trudno było je wyłowić spośród wielu wydarzeń.
Dotarł do krainy Słoweńców, ale nadal znajdował się w granicach ogromnego królestwa Habsburgów. On sam nie wiedział dokładnie, gdzie jest, słyszał jednak, że ludzie w tych okolicach mówią innym językiem. Wielu jednak znało niemiecki.
Przez cały czas wiózł klatkę ze sobą. Chłopczyk już wiele razy miał okazję oglądać świat. Z początku szeroko otwierał przerażone oczy, wkrótce jednak przywykł do zmieniającego się otoczenia. Podróż nie zacieśniła więzi między ojcem i synem. Nienawiść Solvego przybrała już takie rozmiary, iż wykorzystywał każdą nadarzającą się sposobność, by obrzucać syna wyzwiskami i pełnymi pogardy słowami lub kłuć go szpikulcami. Nie baczył na to, że drobne ciałko Heikego pokrywały rany i siniaki, ani też na to, że nocą, gdy chłopiec sądził, że ojciec go nie słyszy, płakał cicho, bezradnie…
Jedna rzecz była pewna: podczas swojej wędrówki na południe Tengel Zły musiał wywrzeć ogromne wrażenie. Od chwili, gdy przemierzał wioski, upłynęło pięćset lat, a ludzie nadal opowiadali sobie o demonie otchłani, który kiedyś nawiedził te strony.
Pewnego dnia jednak Solve w mrożących krew w żyłach opowieściach natknął się na kolejny szczegół.
Szczegół bardzo mu bliski, i w czasie, i w przestrzeni.
ROZDZIAŁ VIII
Elena, tak nazywała się dziewczyna z górskiej wioski w najbardziej wysuniętym na południe krańcu monarchii habsburskiej. Natura nie poskąpiła jej ani urody, ani rozumu, ale na cóż jej to się zdało, skoro była uboższa od wszystkich innych dziewcząt w wiosce? Jeśli nie ma się wiana, brakuje także zalotników, takie były twarde prawa okolic, w których mieszkała. Wielu kawalerów miało na nią oko, rodzice ich jednak natychmiast reagowali surowo: Nie Elena! Masz sobie wziąć bogatą dziewczynę!
Po niedawnej śmierci babki została całkiem sama. Miała dwie kozy i kota. Niewielkie widoki na wzbogacenie się, zwłaszcza za sprawą kota.
Był jednak pewien młody mężczyzna, dobry, zacny człowiek, który kochał Elenę ponad wszystko na świecie. Zapewniał ją o tym wiele, wiele razy. Wszystko ułożyłoby się pomyślnie, gdyby nie ojciec Milana, który zabronił synowi nawet spoglądać na Elenę. Właśnie dlatego, że sam nie miał żadnego majątku, dbał o to, by syn zdobył bogatą żonę.
Milan nie sprzeciwiał się, w tym kraju bowiem tradycja nakazywała posłuszeństwo rodzicom. Myślał tylko sobie, że ojciec chyba nie będzie żył wiecznie. Milan, człowiek głęboko religijny, bynajmniej nie życzył ojcu szybkiej śmierci, ale faktem było, że rodzic osiągnął już bardzo sędziwy wiek i jego zdrowie też mocno szwankowało. Tak więc…
Elena mieszkała w małej glinianej chatce, położonej w pewnym oddaleniu od wioski. Chałupka w każdej chwili groziła zawaleniem, ale Elena nieczęsto przebywała w domu. Na ogół pilnowała swoich dwu kóz, które pasły się w górach, bowiem w okolicach wioski, Planiny, grasowało wiele drapieżników.
Elena miała długie, brązowe warkocze. Chodziła w ślicznym biało-czerwono-żółtym stroju, tak jak wszystkie tamtejsze dziewczęta. Ubranie było już mocno znoszone, wystrzępione, ale nie mogła sobie pozwolić na utkanie nowego. Jej oczy lśniły jak gwiazdy w twarzy o pięknym kolorycie. Złotobrązowa skóra, na policzkach rumieńce, czerwone usta, białe zęby i niemal czarne oczy.
Wioska miała swoje utrapienie…
Może to nie najlepsze określenie, lęk byłby słowem właściwszym. Z obawą wychodzono nocą w pojedynkę, a najchętniej w ogóle nie opuszczano domostw. A jeśli już wyjście okazywało się absolutnie konieczne, należało przemykać się szybko, nie podnosząc oczu, odmawiając modlitwy i nieustannie czyniąc znak krzyża.
Inaczej bowiem można było narazić się na spotkanie z tym, którego zwano Wędrowcem w Mroku.
Pewnego dnia, kiedy Elena pasła swoje kozy pośród kłujących krzewów na wapiennych zboczach obszaru krasowego, właśnie tamtędy przechodził Milan. Nie było to wcale zamierzone spotkanie, ale gdy już się tam znalazł, uznał, że ze spokojnym sumieniem może zamienić z nią kilka słów.
Usiedli na wypalonej przez słońce trawie, bacząc na wszędzie rosnące osty, i wymieniwszy proste słowa powitania, nie bardzo wiedzieli, o czym rozmawiać.
Elena zerkała na Milana. Był wysokim, postawnym mężczyzną, może nieszczególnie przystojnym, ale dobrym czy raczej dobrotliwym, poczciwym. Miał wielkie, melancholijnie patrzące oczy, szeroki nos i usta, ciemną skórę i włosy, ciemny zarost. Dłonie jego były owłosione, a ruchy rąk spokojne. Być może nie był księciem z bajki, ale gdy Elena ośmieliła się posunąć myślą aż tak daleko, uważała, że kobiecie, która spocznie w jego ramionach, na pewno będzie dobrze.
Nie miała nic przeciw Milanowi, jego bliskość sprowadzała na nią zawsze poczucie bezpieczeństwa. Ale czy można to nazwać miłością? Nie, nie potrafiła przywołać tego uczucia ot, tak, na żądanie.