Milan zdecydował się przemówić:
Ja… hmmm… to znaczy… rozbudowuję nasze gospodarstwo.
Gospodarstwo było być może przesadzonym określeniem dla zagrody będącej własnością Milana i jego ojca, lecz Elena odparła uprzejmie:
– Ach, tak?
– Tak, uznałem, że byłoby za ciasno, gdybym się ożenił i miał dużą rodzinę. No i chcę mieć miejsce na jeszcze jedną krowę.
Po czym dodał obojętnie:
– I może na dwie kozy…
Elena uśmiechnęła się lekko.
– Miło to słyszeć – powiedziała. – A więc masz zamiar się ożenić?
Milan się zaczerwienił.
– Chyba najwyższy czas. Skończyłem już dwadzieścia pięć lat, a gospodarstwo potrzebuje kobiety.
– I ty także?
– Tak, ja także.
Pochyliła się i oderwała kilka źdźbeł trawy, które przykleiły się do podeszwy miękkiego skórzanego bucika.
– Może… może już się oświadczyłeś?
On także nie śmiał podnieść oczu.
– Dobrze wiesz, że nie, Eleno.
Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę, co go powstrzymuje przed oświadczeniem się o jej rękę. Napięcie między nimi rosło. Elena poderwała się więc:
– Och, koza gdzieś zniknęła!
Jeszcze przed chwilą były razem. Jedno zwierzę nagle schowało się za krzakiem obsypanym żółtym kwieciem i dziewczyna uznała to za dobrą wymówkę.
Milan jednak rozumiał Elenę, a ponieważ nie miał nic więcej dziewczynie do zaoferowania, dalsza rozmowa dla żadnego z nich nie byłaby przyjemna. Milanowi nigdy nie przyszłoby do głowy wziąć ją w ramiona czy poprosić o pocałunek. W tej wiosce dobre imię dla dziewczyny znaczyło wszystko.
On także się podniósł.
– No cóż, pójdę już dalej. Jeśli mógłbym ci być w czymś pomocny, to daj mi znać, Eleno!
– Dziękuję, na pewno tak zrobię.
Obydwoje wiedzieli, że ona nigdy nie odważy się prosić go o cokolwiek.
– Czy przyjdziesz na zabawę dożynkową?
Roześmiała się niepewnie.
– Mam tylko ten jeden strój. Nie wiem, czy mogę się w nim pokazać?
– Możesz, oczywiście, że możesz – odparł, wcale nie będąc tego pewnym. On także nie chciał, by narażała się na drwiny i prześmiewki. – Pewnego dnia kupię ci nowe ubranie, Eleno.
Spojrzała na niego z przerażeniem.
– Nie zrozum mnie źle. Można chyba podarować ubranie własnej żonie, prawda?
Odszedł, zanim zdążyła odpowiedzieć lub choćby się zawstydzić.
Dobry Milan był bowiem wyrozumiałym człowiekiem.
Elena długo za nim patrzyła. Odprowadziła wzrokiem jego postać to pojawiającą się, to znikającą wśród skał i krzewów na drodze prowadzącej do wioski.
Nie bała się mieszkać samotnie w rozpadającej się chatce. Mężczyźni w Planinie odznaczali się surowymi zasadami moralnymi, zapewne przyczyniła się do tego głęboko zakorzeniona religijność i odpowiednie wychowanie. W Planinie nie istniały kobiety lekkich obyczajów. Stosowano się do z dawien dawna odziedziczonych norm, stanowiących o tym, jak należy się zachowywać z honorem i czcią, ściśle według bożych przykazań.
Znacznie bardziej niż wszyscy mieszkańcy wioski obawiała się natomiast Wędrowca w Mroku. Po pierwsze mieszkała samotnie, poza ochronnym kręgiem osady, a po drugie chata jej stała niedaleko miejsca, gdzie widywano go najczęściej – były to wzgórza na północnym zachodzie.
Do tej pory nie zetknęła się z nim bezpośrednio. Starała się nie wychodzić z domu po ciemku. Nie widywano Wędrowca w ciągu dnia, było wówczas prawdopodobnie za jasno, by go dostrzec. Budząca strach postać pojawiała się dopiero o zmierzchu. A nocą… Krążyło wiele historii opowiadanych przez tych, którzy przypadkiem wypuścili się gdzieś po zmroku.
Dlatego właśnie Elenie zawsze się spieszyło, gdy wracała do domu ze swymi kozami.
Milan… Był teraz tylko malutką kropką poruszającą się w dole zbocza. Gdyby mieszkał razem z nią… musiałoby to, naturalnie, być w jego domu, w wiosce, wtedy czułaby się w dwójnasób bezpieczna.
Wiedziała jednak, że stary ojciec Milana jej nie znosi. Na jej widok spluwał z pogardą i pokrzykując wytykał jej ubóstwo, choć właśnie on nie miał do tego żadnego prawa. Ale Elena wiedziała, że Milan czeka, aż dopełnią się dni ojca.
Oby tylko, czekając, nie znalazł sobie innej! Elena z łatwością mogła wyobrazić sobie Milana jako swojego męża, zresztą nie miała szczególnych możliwości wyboru, choć wiedziała, że nie był on wcale księciem z bajki.
Ale dziewczęta z Planiny nie marnotrawiły czasu na nierealne marzenia o książętach na białym koniu.
Tego samego dnia, gdy Elena spotkała się z Milanem, drogą na południe, ku Planinie, podążał politowania godny, rozgniewany człowiek.
Solve Lind z Ludzi Lodu wprost pienił się z wściekłości.
Poprzedniego dnia zajechał do miasteczka, którego nazwy nie znał, nie miało zresztą znaczenia, jak zwało się owo gniazdo złoczyńców.
Postąpił być może nierozważnie, ukrywając powóz i konia na skraju lasu, przylegającego do miasteczka. Może też za długo siedział w karczmie, za dużo pił. Chciał przypochlebić się mieszkańcom, chwalił ich osobliwie piękne konie, które mogłyby zmierzyć się z wierzchowcami w szkołach jeździeckich Wiednia, a może nawet je przewyższały! I tak wygadał się, że przybywa z samego Wiednia.
Wtedy właśnie ci durni chłopi zaczęli śmiać się z niego i wyjaśnili, że są to dokładnie takie same konie, lipicany, stąd pochodzą i stąd zostały zarekwirowane przez wiedeńczyków i wytresowane do wyższej szkoły jazdy.
Solve nie lubił, gdy ktoś go poprawiał czy pouczał. Odparł, że świetnie o tym wiedział, ale nie wydawało się, by ktokolwiek mu uwierzył.
Był więc już w złym humorze, gdy dotarł na skraj lasu, a nastrój miał mu się jeszcze pogorszyć.
Nie znalazł bowiem powozu, nie było też konia, choć tak starannie go uwiązał.
Złodzieje pozostawili tylko jedną, jedyną rzecz. Jakżeby inaczej!
Klatkę z Heikem.
Nie dziwota więc, że Solvego ogarnął tak straszliwy gniew.
Ze złością wpatrywał się w klatkę, przewróconą na bok pod drzewem, jakby rabusie w przerażeniu odrzucili ją daleko od siebie.
Solvemu gniew zmącił rozum i odruchowo zerwał się do ucieczki.
Nagle poczuł się tak, jakby ktoś zarzucił mu pętlę na szyję i coraz mocniej ją zaciskał.
Walczył, chcąc się uwolnić, wiedział jednak, że na próżno. Wola mandragory znów rzuciła go na kolana.
Nie pozostawało mu nic innego, jak wrócić, położywszy uszy po sobie. Najpierw litując się nad sobą stał wpatrzony w klatkę, potem gwałtownym ruchem uniósł ją do góry.
– Kto tutaj był? – zapytał ostro.
Heike, który siedział teraz całkiem skulony, patrzył na niego bez słowa.
– Odpowiadaj, draniu! – wrzasnął Solve kopiąc klatkę. – Wiem, że umiesz mówić. Myślisz, że nie słyszałem, jak śpiewasz w wymyślonym przez siebie języku? Ale potrafisz też mówić normalnie, słyszałem, jak paplesz do tej swojej przeklętej lalki. Odpowiadaj więc! Co tu się wydarzyło?
Żółte oczy wpatrywały się w niego, pełne nienawiści.
Solve właściwie nie musiał pytać. I tak był w stanie wyobrazić sobie przebieg zdarzeń.
Złodziej lub złodzieje przypadkiem natrafili na miejsce, w którym ukrył konia i powóz. Zajrzeli do środka i zobaczyli klatkę. Z pewnością wstrząśnięci byli ujrzawszy uwięzione dziecko, pomyślał Solve, pogardliwie wydymając wargi. Może ogarnęło ich współczucie i chcieli puścić chłopca wolno?
Wielkie nieba, pomyślał. Dobrze przynajmniej, że tego nie zrobili! Śmiertelnie się bał, że kiedy chłopiec uwolni się z klatki, dokona straszliwej zemsty. Za nic w świecie nie chciał też, by ktoś odkrył jego największą hańbę, jego syna.