Później jednak złodzieje dostrzegli twarz Heikego. Być może zobaczyli także jego ulubioną zabawkę, mandragorę. Solve śmiał się szyderczo, wyobrażając sobie, jak czynią powszechny w tych okolicach gest mający powstrzymać Szatana. Potem rzucili klatkę na trawę w lesie i uciekli gdzie pieprz rośnie.
Dobrze wam tak, pomyślał Solve.
Gniew i rozczarowanie zwróciły się jak zwykle przeciwko spokojnemu Heikemu.
– Mógłbym cię pokazywać za pieniądze! – wrzeszczał podobnie jak wiele razy wcześniej. – Wolno by mi było wtedy ciągnąć cię wszędzie w klatce, nie musiałbym się ukrywać niczym nędzny robak, ja, który znajdowałem się na najlepszej drodze, by osiągnąć szczyt, kiedy ty się zjawiłeś i zniszczyłeś moje życie! Pomyśl sobie o tym! „Chodźcie oglądać! Dar Koboldkind! Der Teufelsbraten! Dziecko trolli, czarci pomiot z Północy! Zwierzoczłek!” Nieźle to brzmi, prawda? Wszyscy mogliby się z ciebie śmiać, kłuć cię i drażnić!
Wiedział jednak, że wykrzykuje puste groźby. Wszelkie tego rodzaju plany uniemożliwiało jedno: Solve miał oczy równie żółte jak Heike. Ludzie natychmiast zorientowaliby się, że to on jest ojcem stwora, i skończyłoby się razami, wyzwiskami i obrzuceniem kamieniami.
Heike także nie reagował na owe pogróżki, odwrócił się tylko z dziwnym wyrazem twarzy, którego Solve nie umiał zrozumieć.
Z westchnieniem cierpiętnika przykrył derką klatkę i uniósł ją. Jaki ciężki zrobił się chłopiec! Solve nie mógł nieść klatki przed sobą, zasłaniałaby mu widok. Nie umocował wcześniej żadnego uchwytu, a nie śmiał wsunąć dłoni do środka i trzymać za drążki.
Źle by się to mogło skończyć.
Nie miał teraz czasu, by dorobić uchwyt, nie wiedział też, gdzie szukać odpowiedniego materiału. Wziął więc klatkę na ramiona, tak będzie mógł przejść kawałek, potem zmieni sposób jej przenoszenia.
Odetchnął głęboko i ruszył w swą mozolną wędrówkę.
Stąpał z wysiłkiem uginając się pod ciężarem klatki, jakby był świętym… Jak on się nazywał, ten pustelnik, który przeniósł Dzieciątko Jezus przez rzekę i tym samym przejął na swe barki wszystkie troski świata? Że też nie mógł przypomnieć sobie jego imienia! Nie miało to dla niego żadnego znaczenia, ale ostatnio tak wiele zapominał, odnosił wrażenie, że cofa się w rozwoju. To zły znak, powinien wziąć się w garść.
Klatka stawała się coraz cięższa. Wiele razy odczuwał pokusę, by wypuścić chłopca, ale kiedy widział paskudny błysk w oczach Heikego, opuszczała go śmiałość.
I pomyśleć: bał się małego, pięcioletniego chłopca!
Solve jednak słusznie obawiał się Heikego. Malec bowiem miał wiele powodów, by nienawidzić ojca. A nikt nie wiedział, do czego może być zdolny dotknięty z Ludzi Lodu. Solve pamiętał historie o Kolgrimie…
Innych sądzi się według siebie. Solve już w dzieciństwie miał wiele zbrodniczych pomysłów.
Nie, teraz już naprawdę nie mógł dalej posuwać się w ten sposób! Musi gdzieś usiąść, odpocząć w tej opuszczonej przez Boga krainie. Do czasu aż zdobędzie konia i powóz.
Co prawda kradzież nie pozbawiła go absolutnie wszystkiego, resztki bowiem swego majątku miał przy sobie, kiedy był w karczmie. Wiele jednak stracił, znaczna część znajdowała się w bagażu. Majątek zresztą nie starczyłby już na długo. Wiele miesięcy upłynęło od chwili, gdy opuścił Wiedeń. Wiedział teraz, że nie stać go na kupno konia i powozu, to zupełnie nierealne.
Nie pozostawało nic innego, jak zdobyć gotówkę. Ale jak miał tego dokonać tutaj, w tym nędznym rolniczym kraju?
W miasteczku, które minął?
Nie, było za małe, by znajdował się tam bank. A i złodzieje mogli rozpowiedzieć o dziecku w klatce.
Wenecja? Marzył o Wenecji i wiedział, że jest niedaleko. To dopiero miasto dla niego!
Byle bez Heikego, tego krzyża, który musi dźwigać.
Jakież to niesprawiedliwe, jakie niesprawiedliwe! Że też na barki tak przystojnego, wspaniałego człowieka złożono taki ciężar! Którego w dodatku nigdy, przenigdy się nie pozbędzie!
Nie opuszczało go marzenie, by przechytrzyć mandragorę. Ale jak tego dokonać? Do tej pory nie powiodła mu się żadna z setek prób.
A zatem: koń i powóz. To była najpilniejsza potrzeba. Może udałoby się nabrać któregoś z tych ograniczonych chłopów? Z pewnością nie mają żadnego przyzwoitego powozu, ale też zmniejszyły się i jego wymagania.
W najgorszym wypadku spróbuje ukraść. Od dawna nie było mu to obce.
No, kraść i tak będzie musiał. Potrzebuje pieniędzy na dalszą drogę. Zobaczy, co mu wpadnie w ręce.
Na horyzoncie pojawiła się kolejna nędzna wioska. Czuł się już śmiertelnie zmęczony, opuściły go wszystkie siły. Ramiona zdrętwiały, kolana się uginały, koniecznie musiał gdzieś przystanąć i odpocząć.
Zaczynało się też ściemniać.
Solve inaczej pochwycił klatkę, z trudem unikając pokąsania przez Heikego, i z wysiłkiem brnął naprzód.
Jakie okropne drogi mają w tym nędznym kraju! Wąskie, nierówne ścieżki, pełne dziur i kolein wyżłobionych przez wozy, obrośnięte po obu stronach paskudnymi kolczastymi krzakami.
Solve znów przystanął.
Postawił klatkę na ziemi i starał się wczuć w impulsy, które pojawiały się od dwóch dni. Drgało w nim niejasne wrażenie, jakby ostrzeżenie. Uważaj, Solve, uważaj!
Jesteś już blisko!
Sam nie przypuszczał nawet, jak blisko. Ostrzeżenie, jakie wyczuwał, pochodziło od Tengela Złego, pogrążonego w trwającym wiele setek lat śnie.
Ktoś, kogo Tengel miał wszelkie powody się obawiać, zbliżał się do miejsca jego spoczynku. W głąb jego snu wdzierała się świadomość, wibracje dochodzące od jednego z jego potomków.
A Tengel Zły nie mógł się przed nim bronić.
Nie mógł bowiem sam się obudzić. Musiał to uczynić ktoś inny.
Ten, który się nie pojawiał!
Solve nic o tym nie wiedział. Znał wprawdzie wszystkie opowieści o Tengelu Złym, ale nie śniło mu się nawet, że ten mógłby się obawiać jego przybycia! Solve przecież tak bardzo pragnął nawiązać kontakt ze swym budzącym grozę przodkiem! Dowiedzieć się, w jaki sposób zdobyć nieśmiertelność i władzę nad całym światem.
Zmrok gęstniał. Solve potknął się, pochylił do przodu. Musiał dotrzeć do ludzi, znaleźć schronienie na noc. Pewien był, że okolica pełna jest dzikich zwierząt.
W wiosce zapłonęły światła. Słaby, delikatny blask sączył się ze szpar w okiennicach zapraszająco, krzepiąco.
Co ma dziś zrobić z klatką? Nie mógł ot, tak sobie, zostawić jej w lesie. Mandragora nigdy by na to nie przystała. Znów rzuciłaby się nań i zaczęła dusić.
Nie mógł też zanieść jej do wioski. Co powiedzieliby na to ludzie?
Postanowił wstrzymać się z decyzją.
Ktoś zbliżał się do niego, bezgłośnie stąpając w ciemnościach. Na tle nocnego nieba dostrzegał niewyraźnie zarysowaną sylwetkę, wysoką, niezwykłą.
Jak cicho poruszał się ów ktoś! Solve słyszał własne kroki, dudniące po spękanej ziemi na drodze.
Obcego w ogóle nie było słychać.
Po krzyżu przebiegły mu ciarki. Te szaty…
Nie znał wprawdzie wszystkich ubiorów noszonych w tych okolicach, ale ten strój wyglądał na niebywale staroświecki! Czy nie przywoływał na myśl mnisich opończy, noszonych w średniowieczu? Obszerny płaszcz szargał się po ziemi.
Mężczyzna był już całkiem blisko. Solve poczuł, jak od stóp do głów przenika go lodowaty strach. Nawet Heike w klatce zwinął się w kłębek.
Gdy się mijali, mruknął zwyczajowe Gruss Gott. Olbrzym nie odpowiedział, ale Solve wyczuł raczej niż zobaczył parę oczu pod kapturem, wpatrujących się weń ostro, niemal przeszywających na wskroś.