Minęli się.
Zaraz potem Solve odczuł nieprzepartą potrzebę, by się obejrzeć. Uczynił to niemal bezwiednie.
Krew uderzyła mu do głowy. Droga, choć kręta, ale dobrze widoczna, pięła się pod górę.
Nikogo jednak na niej nie było.
Tak, jak gdyby ktoś nagle pociągnął za sznurek, Solve w jednej chwili przyspieszył, niemal biegł.
Przychodziła mu do głowy tylko jedna myśclass="underline" Tengel Zły był mały, niezwykle mały. A to był olbrzym!
Kim mógł być?
No cóż, to nie jego sprawa. Solve nie był stąd, nie znał historii tego miejsca.
Chłopiec, jak zwykle, siedział milcząc w ciasnej, niewygodnej klatce, ale też niczego nie widział. Solve, zawsze gdy istniało ryzyko, że natknie się na ludzi, przykrywał klatkę.
Ale ten napotkany nie był człowiekiem…
Spotkanie to wyprowadziło go z równowagi. Nigdy wcześniej nie widział upiora, sądził, że zjawy są wytworem fantazji osób, które boją się ciemności. Mandragora należała wprawdzie do pozaziemskiego świata, lecz Solve w pełni zdawał sobie sprawę, że wszystko, co się z nią wiąże, to tylko iluzje. Był zdania, że zgięła się w pół, gotowa do ukąszenia, prawdopodobnie dlatego, że to on podświadomie się tego spodziewał. Duszenie, powstrzymywanie Solvego przed wyrządzeniem krzywdy chłopcu… Cóż to może być innego, jak nie przywidzenia?
Czy może…?
Nie, och, nie, nic będzie już zaprzątał sobie głowy tym wstrętnym korzeniem, po raz tysięczny już przeklął upór, z jakim wypraszał go u swego ojca Daniela.
Jednakże pomimo deklaracji, że nie będzie się już więcej zajmować mandragorą, jego myśli bezustannie do niej powracały. Wiedział przecież, że chociaż wszystko było wyłącznie jego przywidzeniem, to owe przywidzenia okazały się równie straszne jak rzeczywistość. Tak samo realne!
Znów myślał chaotycznie, plątały i zacierały się znaczenia, zaczynał się powtarzać.
Kierując się w dół ku wiosce zwiększył jeszcze tempo marszu.
Nareszcie znalazł się w pobliżu domów. Poczuł się bezpieczny. Mógł teraz spokojnie ukryć klatkę wśród zarośli, pewien, że tu nie docierają drapieżniki. Ruszył jedyną drogą prowadzącą przez wioskę.
Domy pozamykane były już na noc, a nigdzie nie dostrzegał niczego, co przypominałoby gospodę. Do czorta, zaklął, to dopiero kłopot!
W końcu odkrył przybytek, który tylko przy bardzo dobrej woli można było nazwać karczmą. Spodziewał się tego, zorientował się bowiem, że tu na południu nie pito zbyt wiele piwa, wino natomiast lało się strumieniami. Całe morze wina! Mężczyźni zwykle zbierali się wieczorami, by wypić kilka szklaneczek.
Zbliżył się z wahaniem, najpierw zajrzał przez okno. No tak, byli tam mężczyźni, wyłącznie mężczyźni, kobiety nie miały prawa pokazywać się w miejscach publicznych. Siedzieli przy dwóch – trzech stołach w niewielkim pomieszczeniu, które najwyraźniej kiedyś było zwykłą izbą, przekształconą z czasem na winiarnię.
Na zewnątrz panował spokój. Gdzieś wysoko w górach wyło jakieś zwierzę, ale dźwięk ten dobiegał z tak daleka, że nie dało się stwierdzić, czy to pies z odległej wioski, czy też może wilk albo lis, który wyruszył na łowy.
I znów wyczuł owo osobliwe drżenie w powietrzu, jakby echo dawnych lat, strach, może niepokój. Ciągle jeszcze poruszony spotkaniem z tajemniczą postacią i wyczulony na wszystkie sygnały, był pewien, że ma to coś wspólnego z nim.
Nocny wiatr znad Adriatyku szumiał i zawodził.
Solvego nagle przeszyła pewność.
Znalazł się u celu swej gorzkiej podróży.
Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Mężczyźni natychmiast odwrócili się w jego stronę, wyraźnie zaskoczeni widokiem obcego, przybywającego o tak późnej porze. Byli ciemni, o surowych twarzach, mieli proste nosy, usta umieszczone tuż pod nosem, głęboko osadzone oczy. Wszyscy byli do siebie podobni, jak to się często zdarza w małych, odizolowanych od świata wioskach.
– Gruss Gott – powitał ich Solve.
Kiwnęli głowami, zachowywali się z rezerwą, choć nie byli nastawieni nieprzyjaźnie. Zdążyli, co prawda, sporo już wypić.
I Solvemu dobrze by zrobiła szklaneczka wina i jakaś przekąska.
Chłopiec mógł poczekać da rana, był do tego przyzwyczajony. Nie musiał się o niego kłopotać.
Solve nic nie wiedział o wielkim lęku Heikego i jego samotności nocą w pustych lasach, gdzie docierała do niego ogromna różnorodność dźwięków, których nie rozumiał. Niepokoiły go zwierzęta przemykające wokół powozu, zwłaszcza gdy zatrzymywały się, by powęszyć. Konia Solve na ogół zabierał do stajni, ale Heike musiał zostawać w lesie.
A dziś w nocy zabrakło nawet powozu, który dawał mu jako taką osłonę. Z powodu derki okrywającej klatkę nic też nie mógł zobaczyć.
Dobrze, że miał grzejącą go, przyjazną mandragorę.
Kiedy mężczyźni zrozumieli, że Solve nie mówi ich językiem, z ławy podniósł się krępy człowiek i odezwał doń marnym niemieckim.
Solve odetchnął z ulgą i zapytał, czy możliwe będzie otrzymanie posiłku i szklanki wina, a później izby, w której mógłby się przespać.
Mężczyzna przetłumaczył pytanie gospodarzowi i ponownie zwrócił się do Solvego:
– Jedzenie i napitek dostaniecie, ale tutaj nie ma miejsca do spania. To mała wieś, nie jesteśmy zwyczajni przyjezdnych. Ale jeśli pojedziecie dalej na południe do miejsca, które Niemcy zwą Adelsberg, znajdziecie tam gospody.
Solve nie miał najmniejszej ochoty na dalszą wędrówkę. Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Zapytał jednak, jak daleko jest do Adelsbergu, a gdy usłyszał odpowiedź, zadrżał.
– Och, nie, nigdy w życiu! To absolutnie niemożliwe! Poza tym zamyślałem zostać tu przez kilka dni. Czy naprawdę nie ma miejsca, gdzie mógłbym…?
Mężczyzna wdał się w rozmowę z pozostałymi. W końcu kiwnął głową:
– Jest dom, który po śmierci właścicie1a w zeszłym tygodniu stoi pusty. Nie ma się czym szczycić, ale jeśli się tym zadowolicie, możecie go wynająć od tego człowieka. To jego wuj zmarł.
Zamieszkać w domu, w którym dopiero co ktoś umarł? Solve, choć miał nadzieję na coś lepszego, przyjął jednak tę propozycję. Teraz po prawdzie okazałby wdzięczność za każdy kąt.
Mężczyzna rozjaśnił się i coś powiedział, tłumacz przełożył:
– Należy wam się za to kubek śliwowicy!
Nareszcie łyk wina, pomyślał Solve, i jednym haustem opróżnił drewniane naczynie. Siny na twarzy, zakaszlany i plujący, został podniesiony z podłogi przez gospodarzy. Wszyscy świetnie się bawili, z wyjątkiem Solvego.
– To nasza specjalna wódka ze śliwek – poinformował tłumacz ze śmiechem. – Może trochę za mocna dla nowicjusza!
Solve już chciał wyjaśniać, że nie jest nowicjuszem, a tylko był nieprzygotowany, ale w porę się powstrzymał, uznając sprawę za niewartą zachodu. Durni chłopi! Śmieją się z niego? Już on im pokaże!
Jeszcze przez chwilę musiał posiedzieć razem z nimi.
Żeby ulżyć sobie choć trochę, zapytał złośliwie:
– A tak przy okazji… Macie tu jakieś duchy?
Kiedy przetłumaczono jego słowa, zapadła cisza jak makiem zasiał.
– Duchy? Czy spotkaliście jakiegoś?
– Owszem. Niedaleko, od strony gór, napotkałem upiora. Rosłego, milczącego mężczyznę w opończy z kapturem.
Chłopi popatrzyli po sobie, w końcu odezwał się tłumacz:
– Natknęliście się na Wędrowca w Mroku. To niedobrze…
– Dlaczego?
– Boimy się go, choć nie wyrządził nam krzywdy. Ale stare baby gadają, że on niesie za sobą śmierć.
Niektórzy protestowali. To nieprawda, zaprzeczali. Widywano go przed wypadkami śmierci, ale pojawiał się także i wtedy, gdy nic się nie działo. I ludzie umierali nie widząc wcale Wędrowca w Mroku.