Znów rzucił się ku niej, ściskał i całował jak opętany, ale jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, że to właśnie ona jest przy nim. W tym tańcu mogłaby uczestniczyć jakakolwiek dziewczyna. Każda inna na miejscu Stiny poczułaby się urażona, ale ona nie należała do tych, co bardzo się przejmują!
Miała i tak dosyć mężczyzn.
– Ty wariacie – uśmiechnęła się, – Dziękuję ci za wszystko.
Po jej wyjściu Solve leżał z szeroko otwartymi oczyma.
Długo nie opuszczało go uniesienie. Ale kiedy emocje nieco opadły, zaczął się zastanawiać…
Przemykały mu przez głowę wspomnienia z dzieciństwa, ulotne niczym szepty duchów. Kociątko, którego pragnął bardziej niż wszystkiego innego na świecie… Dostał je wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku, gdyż matka nie znosiła kotów.
Parobek, którego nienawidził tak gorąco, iż życzył mu, by ten smażył się w piekle i który tego samego dnia potknął się i wpadł wprost w ognisko, rozpalone za oborą. Poparzył się dotkliwie, tak dotkliwie, że Solvego dręczyły wyrzuty sumienia. Uważał, że to jego wina, ponieważ tak źle życzył chłopakowi.
A jeśli było tak naprawdę? Starał się przypomnieć sobie więcej podobnych zdarzeń, ale wszystko pozostawało takie niejasne. Nigdy bowiem wcześniej nie rozważał możliwości, by… Solve poderwał się z łóżka i usiadł przy stole. Letnia noc dobiegała kresu, na dworze było już jasno jak w dzień.
Na przeciwległej stronie stołu stał koszyk z chlebem, przeznaczonym tylko dla niego, jako że pozostali domownicy wyjechali.
Otwierał i zaciskał dłonie, otwierał i zaciskał, bez końca nerwowo oblizywał wargi, pot perlił mu się na czole.
Myśli w jego głowie krążyły niczym zawierucha, wręcz trąba powietrzna, jakby nie chciały ukazać się jasno i otwarcie. Myśli o Ludziach Lodu. O jego własnym pokoleniu, któremu zastało oszczędzone przekleństwo. Nie było w nim nikogo dotkniętego.
Nikogo dotkniętego! Brązowe oczy, mam ciemnobrązowe oczy. Wyglądam normalnie, ani śladu żadnych ułomności. Nikt nigdy nie wspomniał o niczym szczególnym, co by mnie dotyczyło, nikt nigdy…
Z wysiłkiem odetchnął głęboko, powoli, jakby znajdował się w pomieszczeniu, w którym brakuje powietrza. W piersiach poczuł przedziwny ucisk. Powiedział głośno i wyraźnie:
– Chcę tego chleba. Teraz!
Napięcie w całym ciele aż wibrowało. Broda trzęsła się, szczękał zębami. Ca ja robię? Co robię?
Babcia Ingrid… twierdziła kiedyś, że Ulvhedin… że Ulvhedin, ta stara bestia, mówił o smoczym nasieniu?
Solve był bardzo oczytany, znał greckie mity, także ten o Jazonie, który zasiał zęby smoka. Ulvhedin sugerował, że Ludzie Lodu wcale nie uwolnili się od przekleństwa.
Ulvhedin, ten potwór z podziemnego świata, a jednocześnie taki życzliwy człowiek o płonącym wzroku, tak, on wiele wiedział.
Przed oczami Solvego przesuwały się kolejne obrazy z własnej przeszłości.
Solve nie zawsze był dobrym chłopcem, o, nie! Na pozór – wspaniały, wymarzony syn, z którego rodzice mogli być tylko dumni. Ale jak on się naprawdę sprawował, kiedy od czasu do czasu bardzo mu na czymś zależało?
W czepku urodzony, wiele razy śmiał się ojciec, Daniel. Doprawdy, Solve, szczęście cię nie opuszcza, masz powodzenie we wszystkim!
Solve widział teraz swoje dzieciństwo w zupełnie innym świetle. Tak, łatwo mu przychodziło zdobycie każdej rzeczy, której pragnął. Zawsze jednak przyjmował za naturalne to, że wszystko wpada mu prosto w ręce.
A jeśli wcale nie było to takie naturalne?
Trudno ocenić, najczęściej bowiem chodziło o błahostki lub drobne wydarzenia, które równie dobrze mogły być wynikiem przypadku.
Przypadku?
A pistolet ze srebrnymi okuciami? A Stina?
Dobry Boże, zbaw mnie ode złego!
Nie, cóż za głupstwa, to przecież tylko zabawa!
– Chcę tego chleba! Teraz!
Intensywnie wpatrywał się w koszyk z chlebem, stojący po drugiej stronie stołu. To szaleństwo, chyba coś mnie opętało. O czym ja myślę?
– Chcę tego chleba! Teraz! – powtórzył, mocno akcentując każdą sylabę.
Nic się nie wydarzyło. Co on sobie w ogóle wyobraża?
A ten raz, kiedy urządzili zawody w rozmaitych konkurencjach, i on, Solve, wygrywał we wszystkich, nawet w tych, w których większe szanse na zwycięstwo mieli synowie Oxenstiernów albo Ingela? Jak właściwie do tego doszło?
Pamiętał, że ogarnęło go nieprzemożne pragnienie zwycięstwa i po prostu wygrał. Tak, bowiem Solve był jednym z tych, którzy chcą się wyróżnić, być we wszystkim najlepszymi. Władza, czyż władza nie była szczytem jego marzeń, choć do tej pory objawiało się to jedynie w formie nieśmiałych, dziecinnych fantazji?
Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym, jakie miał pragnienia i w jaki sposób je realizował.
Ale pistolet? I teraz Stina?
Ostre, tworzące szczególny nastrój światło porannego słońca padło na zbocze, na którym stała obora. Nikt jeszcze nie wstał i Solve przypuszczał, że Stina także wślizgnęła się do łóżka w komorze dziewek służebnych, znajdującej się po przeciwległej stronie podwórza.
Owoce jarzębiny połyskiwały intensywną czerwienią na ślicznych drzewach rosnących w miejscu, gdzie zaczynał się rów przecinający pole. Wstawał jeszcze jeden upalny sierpniowy dzień.
Solve poczuł głód.
Teraz naprawdę chcę tego chleba, pomyślał. Nie są to już wcale puste słowa, które powtarzam, by się o czymś przekonać. Jestem głodny i chcę jeść. Już!
Przeciągły dźwięk, jakby trzeszczenie, sprawił, że gwałtownie zadrżał. W ciszy dźwięk zabrzmiał bardzo ostro. Poczuł, że pałą go policzki, a serce dudni.
Talerz z chlebem… czy się nie poruszył? Nie zbliżył odrobinę?
Nie, to niemożliwe, śmiesznie byłoby nawet pomyśleć coś tak nieprawdopodobnego!
Solve siedział skulony przy stole. Trzymał w ustach jednocześnie osiem palców, gryzł paznokcie i cały się trząsł. Wyglądał właściwie bardzo dziecinnie, niemal jak karykatura przerażonego malca, ale o tym nie wiedział całkowicie pochłonięty tym, co się, być może, wydarzyło.
Powinien wyrazić na głos swe życzenie jeszcze raz, ale nie był w stanie tego uczynić.
Dobry Boże, pomyślał. Dobry Boże, to było co innego, to nie mógł być koszyk z chlebem, oszalałem, oszalałem!
Przesiedział tak co najmniej dziesięć minut. Starał się stłumić wzburzenie, jakie ogarnęło jego ciało i duszę, aż wreszcie uspokoił się na tyle, że znów poczuł głód.
Czy mam to zrobić? Czy się ośmielę?
Koncentrując się mocno na swym życzeniu, drżącym głosem wymamrotał:
– Chcę… Chcę tego chleba. Teraz, od razu!
Szuuu! I koszyk z chlebem gwałtownie przeleciał przez stół, zatrzymując się na jego ramieniu. Solve podskoczył, zakołysał się do tyłu i spadł ze stołka na podłogę. Przez chwilę leżał, bijąc rękami w powietrzu i usiłując się podnieść, rażony strachem tak wielkim, że mało brakowało, a straciłby kontrolę nad sobą.
Stanął w końcu na czworakach, podczołgał się do łóżka i niezgrabnie wciągnął na nie.
Nie miał odwagi spojrzeć na stół.
Odczekał długą chwilę, aż w końcu zerknął. Ostrożnie przez szpary między palcami.
Zaparło mu dech w piersiach. Tak, koszyk z chlebem stał po jego stronie stołu.
Solve zapomniał o głodzie i wsunął się pod przykrycie. Leżał zdjęty dławiącym go strachem.
Nie śmiał spojrzeć ponownie, ale z czasem na tyle doszedł do siebie, że zaczął myśleć normalnie.
To prawda, pomyślał. To ja jestem brakującym dotkniętym! Moje pokolenie nie uchroniło się przed przekleństwem.
Kolejną długą chwilę leżał nieruchomo, aż pod przykryciem nie było czym oddychać. Musiał wyjrzeć, by nabrać powietrza w płuca.