Widać nie odnalazł małego.
To była jakaś pociecha.
Oby tylko nie przyszedł znów tutaj do niej! Po tym wszystkim, co zaszło, Elena nie chciała go już więcej widzieć. Była zasmucona, oszołomiona i bezradna, nie wiedziała, co robić dalej. Miała wątpliwości, czy postąpiła słusznie, wypuszczając chłopca z klatki wbrew wiedzy i woli Solvego. Malec mógł przecież w rzeczywistości okazać się małym diablikiem, który przypadkiem zstąpił na ziemię.
Nie, to niemożliwe, zdecydowała. Nie z takimi oczami, wiernymi kopiami oczu Solvego.
W zapadającym zmierzchu długo siedziała, zaprzątnięta troską o tego małego biedaka, który był w lesie sam. A jeżeli nocą będzie zimno?
Niewiele się namyślając, Elena po ciemku wyszła z chaty i na krzakach rosnących za domem powiesiła kilka sztuk garderoby. Swoje własne grube zimowe spodnie… jeśli zechce, będzie je mógł podwinąć. Dołożyła jeszcze cienki rzemyk, który mógł służyć jako pasek. Tak małych butów nie miała, zastąpić je musiały kawałki skór i rzemienie. Zaniosła też futrzany kubrak, z którego dawno wyrosła.
Gdyby przypadkiem przechodził obok jej domu…
Wynoszenie ubrania gdzieś dalej na nic by się nie zdało, ponieważ i tak nie wiedziała, gdzie jest chłopiec.
Biedne dziecko!
Nie dość że natura obdarzyła go takim wyglądem, że na jego widok ludzie ze strachu będą rzucać się do ucieczki, to na dodatek od najwcześniejszych dziecięcych lat musiał cierpieć uwięziony w małej, ciasnej klatce. A teraz jeszcze może ona dołożyła kamień da ciężaru, jaki przyszło mu dźwigać? jakiż musiał być samotny, zmarznięty i głodny! Uświadomiwszy to sobie, Elena natychmiast pobiegła po świeżo upieczony bochen chleba i położyła go przy wiszącym na krzaku ubraniu. Postanowiła także, że następnego dnia zbierze kilkoro zaufanych ludzi i wspólnie przeczeszą las. Dłużej tak być nie może!
Wreszcie się położyła, ale leżała nie śpiąc i nasłuchując obcych dźwięków. Niczego jednak nie usłyszała.
Doszła do wniosku, że będzie musiała pomówić z mieszkańcami wioski, przygotować ich na to, że chłopczyk ma tak szczególny wygląd. Inaczej zdarzyć by się mogło nieszczęście, ktoś powodowany strachem mógłby zabić dziecko.
Nie można było do tego dopuścić. Czuła się za nie odpowiedzialna, ona i nikt inny. Wszak otworzyła mu drzwi klatki.
Aż zakłuła ją w sercu na wspomnienie spojrzenia, jakim ją obrzucił. Agresywna reakcja więźnia, gdy zbliżyła się do klatki, nie przeszkodziła Elenie dostrzec bezgranicznej samotności w jego oczach.
Czy zrozumiał, że pragnęła jego dobra? Czy wiedział, że na świecie istnieje życzliwość i miłość?
Tego Elena wcale nie była pewna.
Uczucia, jakie żywiła da Solvego, były mieszane, trudne do zdefiniowania. Był przecież obiektem jej pierwszego, młodzieńczego zakochania, bo o miłości chyba jeszcze zbyt wcześnie mówić. Ale w jej sercu zapalony został płomień i grzał tak mocno, że niemal odebrał jej cały rozsądek.
Żal, że ze wszystkich ludzi właśnie on miał dziecko zamknięte w klatce, wyraźnie zaniedbane, udręczone dziecko, sprawiał jej nieznośny ból. Starała się myśleć o pierwszym wrażeniu, jakie wywarł na niej Solve, o tej odrobinie wulgarności i nikczemności, jaką dostrzegła w jego twarzy, ale to było za trudne. Już łatwiej było wmawiać sobie, że to nie on ponosi odpowiedzialność za uwięzienie chłopczyka w klatce.
Malec mógł przecież być niebezpieczny dla ludzi.
W takim razie Elena postąpiła niesprawiedliwie wobec Solvego i popełniła chyba niewybaczalne przestępstwo wobec swych bliźnich.
Musi z kimś porozmawiać!
Życie Eleny stało się bardzo skomplikowane.
Zapłakany, nieszczęśliwy Heike patrzył na ciemniejące wieczorne niebo z groty, do której się wczołgał.
Przedostał się przez las i dotarł do dziwacznych skał, pokrytych żłobieniami, pełnych lejów i rozpadlin. Heike nie wiedział, że znalazł się na obszarach krasowych. Był zbyt zmęczony, głodny, zbyt obolały, by uważniej przyglądać się formacjom skalnym.
Pod wielkim głazem znalazł niedużą jamę i wpełzł do niej, drżąc z zimna i popłakując. Wolność, którą zrazu przyjął z otwartymi ramionami, trudno było pojąć. Same nowości, a większość z nich sprawiała ból.
Heike nie mógł już dłużej myśleć. Leżał skulony, z piersi wyrywało mu się łkanie. Wkrótce powieki przysłoniły żółte oczy i chłopiec zasnął.
Wokół jego groty zapadła noc. Malec przekręcił się we śnie, starając się znaleźć więcej ciepła.
Wstał księżyc, oświetlając bloki skalne, które w jego blasku wydawały się całkiem białe, ale Heike tego nie widział. Spał.
We śnie wydawało mu się, że widzi pochylającego się nad nim człowieka. Heike patrzył na niego, lecz nie dostrzegał wyraźnie. Postać nachyliła się głębiej i wyciągnęła w jego stronę mandragorę. Heike przyjął ją, śmiejąc się uszczęśliwiony, i przycisnął do piersi.
Jakaż ona ciepła, jak nieprawdopodobnie wprost grzeje!
Wszystkie smutki, wszystko co złe, nieznane, przestało nagle mieć znaczenie. Jego jedyny przyjaciel znów był przy nim!
ROZDZIAŁ XII
Niewiele godzin spał Solve tej nocy.
Przyczyną jego bezsenności nie była bynajmniej troska a małego Heikego, lecz żal nad własnym, jakże ciężkim losem. A przecież w niczym nie zawinił! Dlaczego wszystkie nieszczęścia spadają właśnie na niego, który był na najlepszej drodze ku szczytom władzy, podbijał serca budzących ogólne pożądanie, szlachetnie urodzonych kobiet, potrafił przyciągnąć bogactwa niczym rybak raz po raz wyławiający pełną sieć?
Wszystko z winy tego przeklętego chłopca!
Był dla niego za dobry, w tym tkwił błąd. Powinien go zgładzić dawno, dawno temu.
Solve wiedział jednak, że nie było to możliwe. Za każdym razem potworna zabawka udaremniała rozprawienie się z malcem.
Teraz jednak mandragora zniknęła. Nadszedł więc odpowiedni moment, by odnaleźć Heikego i unicestwić go. Tego nędznika, którym go obarczono. Teraz, właśnie teraz!
Solve nie był w stanie doczekać choćby świtu. Nie wiadomo przecież, czy chłopieć nie odnajdzie mandragory, a wówczas mogło już być za późno.
Jeszcze się nie rozwidniło, gdy Solve wstał i wyślizgnął się z chaty. Tym razem wiedział, gdzie go szukać. Pozostał tylko rejon skał, porośnięty z rzadka drzewami.
Jeśli Heikemu wydawało się, że zdoła skryć się przed Solvem, to bardzo, bardzo się mylił!
Wiedziony stanowczym postanowieniem zagłębił się w las. Na oślep, gorączkowo torował sobie drogę w tym trudnym do pokonania terenie, parł naprzód przez kaleczące, kolczaste zarośla między rosochatymi drzewami. Tu szukał już poprzedniego dnia, teraz musiał minąć tę okolicę.
Solve przystanął. Właściwie o tej porze w lesie było dość upiornie. Zbyt wcześnie, by rozbrzmiewał śpiew ptaków; powietrze chłodne, w nieckach i kotlinach stała mgła. Nie było też jeszcze całkiem jasno ani też całkiem ciemno. Znalazł się jakby w półświecie, w zaczarowanej krainie, bezludnej, pełnej tylko dzikiego zwierza i…
Dzikiego zwierza i postaci z baśni? Nie brzmiało to szczególnie zachęcająco. Jakie drapieżniki występują w tych okolicach? Nie wiedział. Wiedział jednak, że w mitologii ludów Południa nie istnieją trolle. Tutaj był świat wilkołaków, wampirów i…
Och, nie, to zbyt okropne. Dorosły mężczyzna, a straszy samego siebie.
Ale panujący wszędzie półmrok był taki przygnębiający, przerażający. A teraz na dodatek wkroczył w pasmo mgły. Za takim rozedrganym welonem oparów wszystko mogło się skryć.
O, na przykład tam! Solve drgnął. Czy nie widać tam jakiejś pokrzywionej postaci i…