– Zaiste, to potomek Szatana! – wykrzyknął ksiądz. – Jest w posiadaniu ogromnych mocy, silnych i złych!
– Zawsze miał władzę nad Eleną, ona sama to mówiła – rzekł Milan. – Dlatego nie śmiała dłużej mieszkać tam sama… Eleno! Eleno, przestań!
Dziewczyna rzuciła się ku drzwiom, lecz powstrzymali ją stłoczeni tam mężczyźni. Walczyła, aby się uwolnić, i krzyczała, że chce, że musi iść.
– Ruszajcie w drogę w pościg za tym diabłem! – rozkazał ksiądz. – Milan i ja zabierzemy Elenę do kościoła. Tam będzie bezpieczna.
– Nie powinieneś był go bić, Milanie – odezwał się jeden ze starszych mężczyzn. – To jego zemsta: chce zabrać ci twoją kobietę.
– Nie wie, z kim ma do czynienia – syknął Milan przez zęby. Ściągnął Elenie ramiona do tyłu i podniósł wierzgającą, rozkrzyczaną dziewczynę.
Ksiądz, Milan i kobiety ruszyli w stronę małego wiejskiego kościółka. Peter konno jechał już na południe, a wielka gromada mężczyzn gotowała się do wyruszenia gościńcem w kierunku sąsiedniego miasteczka, Adelsbergu, jak zwało się w języku austriackich panów.
W drodze do kościoła ksiądz, przyjrzawszy się Elenie, zmienił decyzję:
– Nie, Milanie, nie powinieneś na to patrzeć. Elena jest dobrą, miłą dziewczyną, niewinną i cnotliwą, i silną w swej wierze w Boga. Z pewnością nie chce, byś widział jej upokorzenie. Idź z innymi i pomóż im pojmać tego diabła w ludzkim przebraniu! Obiecuję, że Elena będzie tu bezpieczna, jest nas dość, by jej upilnować.
Otaczające ich kobiety pokiwały głowami. Milan przez chwilę się wahał, ale w końcu przyznał księdzu rację.
– Nie pozwólcie jej się uwolnić – poprosił. – Jeśli będzie trzeba, przywiążcie ją do ołtarza! To moja wina, że została na to narażona.
– Bądź spokojny, możesz nam zaufać.
Milan, wiedziony chęcią odwetu, poszedł więc za innymi. Żałował tylko jednego: że nie zabił groźnego demona, kiedy miał taką możliwość.
Milan wiedział jednak, że nigdy by się na to nie zdobył. Nie był mordercą, nie chciał, by czyjaś krew ciążyła mu na sumieniu.
Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Przedtem nikt nie przypuszczał, jak bardzo niebezpieczny jest obcy przybysz.
– A co z dzieckiem? – zapytał kobiety ksiądz, gdy już wnieśli Elenę do kościoła i starannie zamknęli drzwi na klucz.
– Dziewczęta wzięły ze sobą dwóch czy trzech mężczyzn i razem poszli szukać – odparła jedna z niewiast. Musiała wołać, by zagłuszyć krzyki Eleny. – Ale młódki były wystraszone, nie chciały iść na południe, póki nie schwytają tego złego człowieka.
– Rozumiem, to nawet rozsądnie z ich strony. Teraz jednak myślę, że powinniśmy zrobić to, co zaproponował Milan: przywiążemy Elenę, nie do ołtarza, rzecz jasna, tylko do tej kolumny. Och, jakże ona kopie!
Ksiądz przez chwilę podskakiwał na jednej nodze, rozcierając kostkę u drugiej. Elena trafiała bardzo celnie.
W końcu zdołali przywiązać ją do kolumny, musieli też zakneblować jej usta, by stłumić krzyki. Elena wpatrywała się w nich błędnym wzrokiem, rzucając głową na wszystkie strony. Usiłowała zerwać więzy, ale szczęśliwie okazały się mocne. Mocniejsze od tej nadludzkiej siły, jaką teraz miała jako niewolnica Solvego. Siła jego woli była doprawdy przerażająca, zwłaszcza teraz gdy czuł się tak urażony laniem, jakie spuścił mu Milan.
Ksiądz pospiesznie przypominał sobie wszystkie mające odpędzić diabła modlitwy, nigdy dotąd bowiem nie musiał się do nich uciekać, a kobiety śpiewając Kyrie elejson wkładały w śpiew więcej serca niż czyniły to zazwyczaj.
Oczy Eleny nad kolorowym szalem starej Anny, służącym za knebel, wyrażały bezdenną rozpacz.
Solve znów wrócił na gościniec prowadzący z Planiny do Adelsbergu.
Niczego nie mógł zrozumieć. Elena powinna już tu być. Nigdy jeszcze nie posłużył się tak wielkimi siłami, by osiągnąć cel. Powinna przybyć tu biegiem, uradowana możliwością spotkania się z nim.
Będzie należała do niego. A potem… potem wydrwi ją, opluje, sponiewiera tak, że ten bezwstydny, głupi chłop dostanie z powrotem jedynie strzępek człowieka.
Solve wpatrywał się w miejsce, w którym droga zakręcała, niknąc pośród drzew. Czy dziewczyna nigdy nie nadejdzie?
Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak strasznie teraz wygląda. Bijatyka nie przydała mu naturalnie urody, ale wcale nie to najbardziej rzucało się w oczy. Najgorsza była twarz, w której wypisana została cała podłość. jego charakteru. Z rysów wyczytać można było niezwykłe, wręcz odpychające lodowate zimno uczuć: nienawiści skierowanej ku ludziom, obojętności wobec całego świata. Wulgarność, cechująca wielu dotkniętych z Ludzi Lodu, ujawniała się teraz wyraźnie. W ciągu tego jednego dnia Solve znacznie się postarzał. Wyniosły światowiec, czarujący lew salonowy, zamienił się w zniszczonego rozpustnika, który przeżył już swe dni świetności.
Solve Lind z Ludzi Lodu sięgnął dna. Nie zachował już ani krztyny człowieczeństwa.
Gotowało się w nim z irytacji. Dlaczego ta przeklęta latawica nie przychodzi? Dlaczego? Nie miał wszak czasu na wyczekiwanie, chciał jak najprędzej znaleźć się w Adelsbergu, by tam zdobyć to, co niezbędne w dalszej drodze do Wenecji. W drodze do nowego życia!
Jego nienawiść ku młodemu durniowi, który go pobił, ku Elenie i całej tej przeklętej wiosce, Planinie, była jednak tak wielka, że najpierw musiał się zemścić, po prostu musiał.
Nikomu nie wolno zadzierać z Solvem!
Mały Heike, o którym ojciec całkiem już zapomniał, wcale nie miał się tak źle. Szedł dalej, wyposażony w ciepłe ubranie, które co prawda bezustannie zsuwało się i opadało, zaopatrzony w resztki chleba, oszczędzony przez dzikie zwierzęta, które jak dotąd nie zainteresowały się nim bliżej, choć widział krążące wokół stwory podobne do psów i inne, większe, jakich nigdy jeszcze nie spotkał.
Co prawda Heike niewiele dotąd zobaczył świata.
Czasami nie był sam, towarzyszył mu ktoś bardzo wielki i bardzo czarny. Z początku Heike trochę się go bał, właśnie dlatego, że był taki wielki i czarny i umiał pojawiać się i znikać, kiedy chciał. Nigdy jednak nic Heikemu nie zrobił, wcale się też nie odzywał. Stał tylko w pobliżu, choć nie za blisko, i odpędzał zwierzęta, a raz nawet Solvego, i zaraz potem znikał. Herke nie potrafił tego pojąć.
Właściwie jednak ten wielki mężczyzna nie dotrzymywał mu towarzystwa, Heike mimo wszystko czuł się samotny. Zastanawiał się, czy na zawsze już pozostanie w tym lesie, nie byłoby to wcale zabawne. Myślą wracał do miłej istoty obdarzonej łagodnym głosem, która otworzyła mu klatkę.
Heike tęsknił za tym głosem, pragnął być razem z tą istotą. To jednak nie było możliwe.
Instynktownie ciągnął ku ciepłemu słońcu, na południe. Odkrył wiele zadziwiających rzeczy podczas swej wędrówki ku Adelsbergowi, choć oczywiście nie wiedział, jak nazywa się miejsce, ku któremu wiodła go kręta droga.
Chodził już teraz dużo lepiej. Z początku musiał przytrzymywać się cienkich pni drzew, by się wyprostować. Teraz też nie do końca mu się to udawało, ale był przekonany, że pewnego dnia będzie zupełnie dobrze chodzić, wiedział bowiem dokładnie, co należy robić. Na razie stawy nie chciały jeszcze właściwie pracować i kiedy się spieszył, poruszał się raczej na czworakach.
Raz zdarzyło mu się zsiusiać tak jak stał, ale zaraz przekonał się, jak nieprzyjemnie jest, gdy jego piękne spodnie są mokre. Wkrótce, co prawda, wyschły, ale w ten sposób Heike sam siebie nauczył czystości. Miał już pięć lat i wcale nie był głupi, tylko jego umysł był nieco przytłumiony długim samotnym życiem w klatce.
Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, okazał tym samym pierwszą iskrę szacunku dla samego siebie.