Oczywiście wiele razy płakał, kiedy bardzo dokuczyła mu samotność i niemożność zrozumienia tego, co napotykał wokół siebie. Miał przed sobą całe życie, ale nikt przecież nie nauczył go, jak żyć.
Młodzi ludzie, którzy wyruszyli na poszukiwanie Heikego, nie wierzyli, by malec zabłądził aż tak daleko. Elena opisała go im, mówiła, że prawdopodobnie chłopiec nie umie chodzić. Przestrzegła też, by nie wystraszył ich jego wygląd. W krótkim czasie, jaki z nim spędziła, parskał, co prawda, i pluł, ale absolutnie nie odniosła wrażenia, że chłopiec jest tego samego pokroju, co jego zły ojciec. Widziała w nim jedynie samotne, rozpaczliwie nieszczęśliwe dziecko, które chciało się obronić przed nieznanym stworzeniem, jakim musiała mu się wydać. Prosiła, by zachowali się w stosunku do niego delikatnie.
Nikt jednak poważnie nie myślał, że chłopiec jeszcze żyje. Nocny chłód mógł się okazać zabójczy dla kogoś, kto nigdy nie wychodził na powietrze. Wcześniej też zdarzało się, że w wiosce ginęły dzieci. Jeśli zbłąkanych nie zdołano odnaleźć przed zapadnięciem nocy, porywały je krążące wokół drapieżniki. Mimo wszystko nadal szukali, kierowani szlachetnym pragnieniem, by zapewnić malcowi bodaj parę szczęśliwych godzin w jego krótkim życiu.
Przeczesywali teren wokół chaty Eleny, przekonani, że szukanie go na południu mija się z celem. Niemożliwe, żeby znalazł się w pobliżu Adelsbergu… Nie, w tej okolicy nie miał ani cienia szansy. Tam żaden mały chłopiec nie dałby sobie rady sam.
A jednak Heike właśnie tam zawędrował. Ćwiczył chodzenie. Chwytał się mocno pnia drzewa, brał kurs na następne i puszczał się. Najtrudniej mu było poradzić sobie ze stopami. Cały czas wykręcały się, wracając do pozycji, jaką przybrały przez ostatni rok, po tym jak klatka zrobiła się za ciasna. Kark zdołał już całkowicie wyprostować, ale stawy w kolanach i biodrach nadal bolały i trzeszczały, a cały kręgosłup gwałtownie protestował przeciw próbom ustawienia go w pozycji pionowej. Z równowagą także nie było najlepiej.
Nagle Heike stanął twarzą w twarz z czymś absolutnie niepojętym. Dziw natury, na którego widok ze zdumienia rozdziawił buzię.
Rozbudzona ciekawość była tak silna, że zapragnął podejść bliżej, przyjrzeć się uważnie…
I oto znów pojawiła się ogromna, ciemna postać!
Stanęła przed nim, powstrzymując go od zbliżenia się do czegoś tak nieprawdopodobnie, niewiarygodnie interesującego. Czarna postać poruszyła dłonią, gestem wskazując chłopcu, którędy ma iść dalej.
Heike zawahał się. Instynkt podpowiadał mu jednak, że powinien usłuchać olbrzyma. Czyż nie pomagał mu on przez cały czas? Heike dobrze wiedział, kto przyniósł mandragorę. I ubranie. I chleb.
Chłopiec z powagą skinął głową i zrobił tak, jak nakazywał mroczny wielkolud.
Jego niezwykły towarzysz natychmiast zniknął.
Heike dalej parł naprzód. Na zmianę czołgał się i szedł, z mozołem wdrapując się po wapiennych skałach.
I nagle, w momencie gdy ogromna błyskawica rozdarła niebo na pół, mały Heike spojrzał w dół i ujrzał miasto, piękne miasto które oznaczało ludzi jedzenie, ciepło i… strach!
Doświadczenia Heikego z ludźmi nie należały do najprzyjemniejszych. Sądził, że większość z nich jest taka jak Solve, bo niby dlaczego miałoby być inaczej? Czy krótkie spotkanie z istotą innego pokroju mogła wystarczyć, by znikła nieufność dziecka skrzywdzonego przez dorosłego?
Heike był przekonany, że miasteczko oznacza kolejne lata niewoli, spędzone w klatce.
Choć całym sercem, jak jeszcze nigdy dotąd, zapragnął znaleźć się wśród ludzi, nie ruszył się z miejsca. Usiadł na trawie popłakując z żalu i samotności.
Niedaleko od niego, na wyżynie, na której siedział, dostrzegł łagodnie zaokrąglony szczyt wzgórza. Stało na nim coś, co zostało wzniesione ludzką ręką. Wysokie rusztowanie, zbudowane z drewnianych bali, a na nim gruby pal, na którego końcu umieszczono poprzeczną belkę. Z belki zwisał sznur zakończony pętlą. Zdaniem Heikego wyglądało to dziwnie, dłużej jednak nie zastanawiał się nad tym. Smutek, od którego ściskało mu się serce, opanował wszystkie jego myśli.
Solve kipiał gniewem. Cóż ta głupia, nędzna chłopka sobie myśli? Dlaczego nie przychodzi?
Dotąd nigdy mu się to nie przydarzyło, dopiero teraz, i to w dodatku kiedy był absolutnie pewien, że przybędzie do niego na kolanach, błagając, by ją kochał, by mogła należeć do niego bez względu na cenę, jaką przyjdzie jej za to zapłacić.
Uznał to za więcej niż dziwne.
Nagle zdrętwiał. Znalazł się w potrzasku? Rozejrzał się za możliwością ucieczki. Z drogi wiodącej do Planiny dobiegł odgłos wielu stóp, a w następnej chwili między drzewami dostrzegł gromadę mężczyzn.
Solve zawrócił na pięcie i rzucił się do ucieczki w stronę Adelsbergu.
Nawoływali się w tym swoim głupim języku. Prawdopodobnie krzyczeli „tam, tam jest!” lub coś równie niemądrego. Durnie, naprawdę wydaje im się, że zdołają pojmać Solvego Linda z Ludzi Lodu? Przekonają się. Nie bał się ich ani trochę, wiedział, że jest silniejszy, a oni gorzko pożałują swoich poczynań! Nie miał jednak ochoty stać się ich więźniem. Słyszał, że są rozgniewani, poznał to po tonie ich głosów. Nie zamierzał narażać się na przykrości. I umiał biegać szybciej niż oni. Z jakiego powodu ogarnęła ich taka złość?
Właściwie mogło to oznaczać tylko jedno: poznali prawdę o Heikem. Może dotarł do ich parszywej wioski, może doniósł na Solvego? Przeklęty szczeniak!
Kondycja Solvego okazała się gorsza, niż przypuszczał. Powoli zaczynał tracić oddech, zastanawiał się nad możliwością rzucenia na nich uroku. Ale jak można się skoncentrować, gdy się biegnie potykając o kamienie i wykroty, mając za plecami dyszącą żądzą krwi gromadę tubylców?
W kościele w Planinie Elena nagle jakby opadła z sił, jęknęła cicho i przestała walczyć.
Ksiądz spojrzał na kobiety, które skończyły śpiewną modlitwę do Boga o zmiłowanie w tej samej chwili, gdy Elena się uspokoiła. Ksiądz także przerwał modły.
Jedna z kobiet podeszła do Eleny i usunęła knebel.
– To już minęło – powiedziała zmęczona dziewczyna.
– Zły człowiek musiał zaniechać swych zaklęć – orzekł ksiądz.
– Tak – odparła Elena, podczas gdy kobiety uwalniały ją z więzów.
– Jak się czujesz? – zatroszczył się ksiądz.
– Już teraz dobrze – szepnęła. – Ale to było straszne! Straszne! Zostać całkowicie pozbawioną własnej woli! – Zadrżała. – Jestem chora! Czuję się zbrukana.
Podniosła głowę i popatrzyła po zebranych.
– Bardzo was proszę… nie mówcie Milanowi o tym, jak się zachowywałam. To zbyt bolesne, poniżające. Czuję się tak upokorzona, tak bezlitośnie… wykorzystana.
Obiecali, że nic mu nie powiedzą.
– Dziękuję za pomoc – szepnęła Elena i wybuchnęła płaczem.
Ksiądz niespokojnie zerkał ku wrotom kościoła.
– Powinienem być teraz z nimi. Ten człowiek to uczeń diabła. Nie mogę zostawiać mych wiernych w tak trudnej chwili.
Elena wstała.
– I ja także pragnę znaleźć się przy baku Milana, być może on mnie potrzebuje. Sądzę, że zły człowiek nie będzie już więcej próbował mnie zhańbić, takie mam przeczucia. Czy mogę iść z wami, ojcze?
Po krótkiej dyskusji pozwolono jej i tym z kobiet, które tego chciały, ruszył w drogę na południe. Ksiądz zabrał z kościoła wielki krucyfiks i niosąc go wysoko nad sobą, ruszył na czele grupy.
Elena była teraz całkiem spokojna. Nie ze względu na siebie szła do Adelsbergu, lecz dla Milana i dla małego chłopca. Nie mogła uwolnić się od obrazu przestraszonych, nieszczęśliwych oczu dziecka pod splątaną grzywą czarnych włosów.