Tak niechętnie, jakby oddawał życie, Solve pozwolił ojcu zdjąć mandragorę i zawiesić ją na szyi.
– No i jak? – zapytał, gdy przedłużała się chwila milczenia.
– Dziwne, ale i na mnie jakby umarła.
– To znaczy, że…
– Czyżby jej powołanie się skończyło? Z chwilą gdy Shira odnalazła źródło życia? Może jest teraz zupełnie zwyczajnym korzeniem rośliny zwanej mandragorą?
– Czy wobec tego mogę ją dostać, ojcze? Tylko jako pamiątkę?
– Nie wiem, mój chłopcze. Jest taka ciężka, nieżywa. Bardziej martwa, niż wydawałby się zwykły korzeń. Sądzę, że nadal tkwi w niej czarodziejska moc. Nie wiem tylko jaka, co ma oznaczać. Solve, czy naprawdę się odważymy?
– Może po prostu znajduje się teraz w stanie spoczynku, tutaj w domu, w Skenas, dlatego że tak tu spokojnie i bezpiecznie. – Solve mówił z takim zapałem, że nie mógł dopowiedzieć słów do końca. Nie wolno mu było utracić mandragory teraz, kiedy już ją prawie miał. Nie powinien był powiedzieć, że sprawia wrażenie martwej. – Może znów się przebudzi, gdy znajdę się w niebezpieczeństwie?
– Nie wiem, Solve, nie wiem.
Daniela rozbawił entuzjazm chłopca. Naturalnie, kiedy sam był w jego wieku, mandragora także budziła w nim ogromne zaciekawienie, ale nie wolno było nią igrać.
– Tak bardzo cię proszę, ojcze!
Dzieci zawsze potrafiły owinąć sobie Daniela wokół palca. Ożenił się późno i przede wszystkim dlatego, że rodzina nalegała. Wybrał damę z zacnego domu, także liczącą już sobie sporo wiosen. Małżeństwo zostało więc zawarte z czystego rozsądku, z upływem jednak lat małżonkowie nabierali do siebie coraz większego szacunku. Nigdy się nie kłócili, odnosili się do siebie z prawdziwą troskliwością. Nie była to wcale zła forma związku, choć wzajemne uczucia wyrażały się na ogół w przyjaznych uśmiechach i roztargnionym poklepywaniu po ramieniu.
Dzieci rozpaliły w Danielu czułość, o jaką się nawet nie podejrzewał. Dla nich był gotów na wszystko, takie okazały się, ku jego zdumieniu, śliczne i uzdolnione. Nigdy nie sądził, że może mieć takie wyjątkowe dzieci! Przypuszczał, co prawda, że kochałby je równie gorąco, gdyby nie były aż tak doskonałe, a nawet, być może, jego miłość byłaby wtedy jeszcze silniejsza. Nigdy jednak nie przestał się dziwić, że tak wspaniale się rozwijają, i był niezmiernie szczęśliwy, że są.
Rozsądny ojciec już dawno uderzyłby pięścią w stół podczas dyskusji, jaką odbyli wcześniej. Powiedziałby: „Dość tego, Solve przejmuje dwór tutaj, a Ingela Grastensholm”, lub odwrotnie. W każdym razie dzieciom nie wolno byłoby się sprzeciwiać i protestować. Ale Daniel nie patrzył na swe pociechy w ten sposób. Może po prostu zawsze w obecności tych dwóch wspaniałych istot, będących jego dziełem, czuł się jakby onieśmielony.
Dlatego westchnął teraz głęboko i spojrzał na Solvego z pełnym miłości uśmiechem.
– Dobrze, mój chłopcze, niech więc tak będzie. Możesz ją pożyczyć. Ponieważ służy ona dobru, nie powinna wyrządzić ci żadnej krzywdy.
Solve odetchnął z ulgą. Mandragora należała do niego!
W roku 1770, tym samym, w którym Elisabet Paladin z Ludzi Lodu poślubiła swego Vemunda Tarka, Solve Lind z Ludzi Lodu wyjechał do Wiednia. Johan Gabriel wyruszył tam znacznie wcześniej i w liście zawiadomił, że znalazł Solvemu doskonałą pracę w jednej z kancelarii w mieście. Wyszukał także pokój dla przyjaciela.
Spotkali się więc w stolicy Habsburgów; dwaj młodzi chłopcy mający zbyt mało pieniędzy, by ich życie składało się z samych przyjemności. Johan Gabriel miał wówczas lat dwadzieścia, Solve – dwadzieścia jeden.
Dobry humor jednak ich nie opuszczał. Johan Gabriel już znalazł sobie nowy, nieosiągalny obiekt miłości, a Solve…
Solve miał mandragorę, której nikt nie widział.
Jedno tylko zaciemniało jego szczęście.
Wyglądało na to, że mandragora wcale się nim nie interesuje.
W każdym razie jednak nie była wrogo nastawiona. Solve, który stawał się coraz bardziej wrażliwy na wszystko, co istnieje poza szarą powszedniością, był teraz przekonany, że talizman czeka, aż nadejdzie jego czas.
Czeka na coś.
Ale na co? Tego Solve nie potrafił dociec.
Mógł przez długie chwile siedzieć, trzymając korzeń w dłoniach, przypatrując się jego „twarzy”, którą stanowiło tylko parę niewyraźnych, na poły zatartych linii w części korzenia przypominającej głowę. „Ramiona” i „nogi” wystawały daleko poza jego dłoń; boczne korzonki, mające przedstawiać palce u stóp, łaskotały go w przedramię. Nie dało się jednak zaobserwować żadnego ruchu mandragory. Usiłował do niej przemawiać, stać się jej panem, nakazać, by w jego imieniu zaczęła czynić cuda.
Mandragora pozostawała głucha.
ROZDZIAŁ III
Wiedeń w owym czasie był kulturalną stolicą Europy. Tu żył Haydn i stary Gluck, którego Solve uznał za bardzo nudnego, a w każdym razie za nudną uważał jego muzykę, osobiście bowiem nigdy nie zetknął się z wielkim kompozytorem. Mieszkał tu także przyjaciel Haydna, cudowne dziecko, czternastoletni Wolfgang Amadeusz Mozart.
Solve wybrał się kiedyś wraz z Johanem Gabrielem na jego koncert i chłopiec ogromnie mu zaimponował. Wyobrażał sobie, że to on znajduje się w samym centrum zainteresowania i wydobywa z instrumentu cudowne tony. Postanowił, że kiedyś dojdzie do czegoś podobnego. Sława, siła…
Zastanawiając się nad tym głębiej, musiał jednak przyznać, że nie dla niego jest świat muzyki. Powinien szukać innej drogi, piąć się w górę swoimi własnymi ścieżkami.
Dwaj ubodzy młodzieńcy, Solve i Johan Gabriel, nie mogli uczestniczyć w zbytkownym życiu wyższych sfer. Mogli za to chodzić po mieście i podziwiać wszystkie dzieła wiedeńskiej sztuki: architekturę, rzeźby, obrazy. Korzystali z tej sposobności i właśnie podczas jednej z takich wędrówek Johan Gabriel zwierzył się przyjacielowi ze swej ostatniej miłości. Jej obiektem była Susanna Frid, żona lekarza. Och, jakże ją Johan Gabriel miłował!
Małżonek jego wybranki był chorobliwie zazdrosny, Johan Gabriel musiał więc tęsknić za swą miłą z daleka. Nawykł już jednak do sekretnych westchnień. Najważniejsze w tym romansie było to, iż dzięki niemu powstało niemało pięknych wierszy i nigdy nie wysłanych listów, mających w sobie wiele z atmosfery Rousseau, właśnie wtedy bowiem zafascynował poetę ten francuski pisarz i filozof.
Solve zastanawiał się, czy powinien zażyczyć sobie owej Susanny Frid dla swego przyjaciela, zapragnąć, by przyszła do Johana Gabriela. Uznał jednak, że to gra nie warta świeczki. Przyjaciel wkrótce i tak znajdzie sobie nowy, niedostępny obiekt westchnień, a poza tym Solve obawiał się, że jego osoba może wzbudzić zbyt duże zainteresowanie.
Na razie musiał myśleć o swojej własnej karierze.
Języka nauczył się szybko. Doskonale radził sobie z obowiązkami w kancelarii szwedzkiego konsula handlowego, ale praca ta bardzo go nudziła. Niemniej jednak udało mu się pokierować sprawami tak, że wkrótce konsul nie mógł się bez niego obyć. Dokonał tego dzięki podsunięciu kilku przebiegłych propozycji, które później zrealizował, wykorzystując swe nadzwyczajne zdolności. Konsul wpadł w zachwyt i nie wiedząc, jakiego to gada wyhodował na własnym łonie, pozwolił Solvemu awansować, aż w końcu mianował go swym osobistym sekretarzem.
Był to z pewnością sukces, Solvemu jednak nie wystarczał.
Mierzył znacznie wyżej.
Rzecz jasna latem nie pojechał do domu. Wysłał miły list, informując, jak pomyślnie mu się wszystko układa, i oznajmił, że w tym momencie nie może przerywać kariery. Napisał, iż zamierza wrócić w randze wysokiego urzędnika i wówczas osiedli się tam, gdzie zażyczą sobie jego rodzice czy też babcia Ingrid. Jeśli ojciec zechce, by nadal pełnił rolę zaufanego pomocnika rodu Oxenstiemów, chętnie się na to zgodzi, lecz jeśli wybór padnie na Grastensholm, przystanie także i na to, zawsze bowiem dobrze czuł się w Norwegii i jest pewien, że będzie tam przydatny.