Выбрать главу

Czekali, aż wnętrze samochodu trochę się nagrzeje i stopi się lód na szybach. Kiedy mogli już wyjrzeć na zewnątrz, stwierdzili, że znajdują się na środku pustego placu załadunkowego przy torach kolejowych. Niebo było jasnobłękitne, a śnieg skrzył wesoło w promieniach słońca.

– Czujesz już stopy?

Feely pokiwał głową. Nogi zaczynały go swędzieć, jakby do jego butów dostały się mrówki.

– Oto chwila, w której człowiek dochodzi do wniosku, że powinien szanować takich facetów jak Peary.

Feely milczał. Chuchał jedynie w przemarznięte dłonie.

– Wiesz, o kim mówię? – zapytał go Robert.

Feely potrząsnął przecząco głową.

– Nigdy nie słyszałeś o Robercie Edwinie Pearym, który pierwszy dotarł do bieguna północnego? Szóstego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewiątego roku?

– Nigdy o nim nie słyszałem – przyznał Feely.

– Te dzisiejsze szkoły – westchnął Robert. – Tylko dlatego, że Peary był białym mężczyzną. Założę się, że słyszałeś o Malcolmie X.

– Malcolmie X? Jasne.

– I tu cię mam. Ale Malcolm X nigdy nie ruszył na biegun północny, prawda? Malcolm X nie zbliżył się do bieguna północnego nawet na tysiąc mil. Na całe szczęście dla niego. Pewnie zjadłby go jakiś polarny niedźwiedź, który wziąłby go za wielkiego pingwina.

– Szczerze wątpię – powiedział Feely. – Biegun północny nie jest naturalnym siedliskiem pingwinów. Występują jedynie na biegunie południowym.

– Siedliskiem – powtórzył Robert.

– Chodzi o to, że pingwiny tam nie żyją.

– Wiem, o co chodzi. Po prostu nie potrafię się nadziwić, jakich słów potrafisz używać o godzinie ósmej rano. Ruszajmy. Musimy zjeść jakieś śniadanie.

Wyjechał z placu, mijając jakieś szopy i pordzewiałe metalowe budy. Zatrzymali się tutaj ostatniej nocy, w pewnym momencie uznawszy, że nieodwołalnie zagubili się w zupełnie nie znanym sobie terenie. Robert próbował pojechać skrótem w kierunku West Cornwall, ale skończyło się na tym, że przez trzy i pół godziny krążyli wokół Red Mountain i Lake Wononpakook. Śnieg padał przez cały czas tak gęsto, że odnosili wrażenie, iż wkrótce żywcem ich zasypie. W końcu znaleźli drogę powrotną na szosę numer 7, zaledwie pięć mil na północ od miejsca, w którym z niej zjechali. Na przedmieściach Falls Village Robert wysłał Feely’ego do przydrożnego sklepu po chleb, krojony ser i wafle, po czym urządzili sobie piknik w samochodzie. Silnik przez cały czas pracował, utrzymując ciepło w kabinie.

Kiedy wjechali do centrum Canaan, Robert powiedział:

– Pozwól, Feely, że udzielę ci pewnej rady. Możesz znać najwymyślniejsze słowa, jakie istnieją, jednak w dzisiejszych czasach nikt ich nie słucha, a nawet gdyby ludzie cię słuchali, nie rozumieliby połowy z twoich przemów. Zachowuj je więc raczej dla siebie.

Feely milczał, Robert dał mu więc kuksańca w bok.

– Jeśli chcesz, żeby ludzie cię szanowali, Feely, musisz coś zrobić. I to nie coś zwykłego, zwyczajnego. Mam na myśli coś wielkiego, kataklizmowego. Oto nowe wymyślne słowo dla ciebie: kata-kurwa-klizmowe.

Feely popatrzył na pokryte śniegiem dachy domów.

– Wciąż mówimy o Pearym?

– Nie, nie mówimy o nikim w szczególności. Mówimy o tobie i o mnie, i o tym starym facecie, który stoi tam, na rogu ulicy. Jeśli nie zrobisz czegoś kataklizmowego, ludzie nigdy nie zauważą twojego istnienia, nie będą pamiętali o tobie po tym, jak od nich odejdziesz, tak jakby plemnik twojego ojca nigdy nie dotarł do jajeczka matki. Tragedia, prawda? A nawet jeśli cię zapamiętają, nie będą pamiętali o tych wszystkich dobrych rzeczach, które uczyniłeś, małych aktach uczynności, za które nigdy nie żądałeś żadnej wdzięczności. Och, będą pamiętali te wszystkie momenty, kiedy coś spieprzyłeś, groźby, które rzucałeś po wypiciu piętnastu kolejek Jacka Daniel’sa. Ale jeśli chcesz wywrzeć na ten świat jakikolwiek wpływ, przyjacielu, nie ma sensu, żebyś kogoś o coś prosił i przekonywał. Musisz zrobić coś gwałtownego, coś, co wyrwie innym ludziom dywan spod nóg.

W miarę jak zbliżali się do centrum miasta, mijali coraz więcej małych, żółtych domków, pobudowanych na zboczu góry, u której podnóża biegła szosa. Mimo że było bardzo wcześnie, przed jednym z domków bawiła się mała dziewczynka. Ubrana była w jasnoczerwoną kurteczkę i lepiła bałwana. Bałwan miał już gałązki zamiast ramion i dużą marchew w miejscu nosa. Matka obserwowała dziewczynkę przez kuchenne okno.

Robert zwolnił.

– Jak myślisz, co to jest? – zapytał. Zanim Feely zdążył się odezwać, sam sobie udzielił odpowiedzi. – To jest szczęście. Pełnia szczęście. Matka. Dziecko. Coś pięknego.

Jechali dalej. W miejscach, na które padały promienie słońca, śnieg zaczynał już topnieć, a ulice pokryte były błotem pośniegowym. Feely wciąż drżał z zimna i czuł, że musi natychmiast skorzystać z toalety. Po kilku minutach dotarli do wielkiego budynku dworca kolejowego, wybudowanego w stylu wiktoriańskim, i Robert znów zwolnił. Dach dworca pokryty był śniegiem.

– Union Station – powiedział Robert. – To tutaj Housatonic Railroad spotkała się z Connecticut Western. Ten dworzec był naprawdę wspaniały, wielki, historyczny budynek. Jednak jakieś cztery czy pięć lat temu wybuchł tu pożar i cała drewniana konstrukcja została nasączona jakimś tłuszczem, dla ochrony. Doskonały pomysł, co? Cholerne szczęście, że w ogóle cokolwiek ocalało z tego dworca.

Feely spostrzegł, że budynek miał kiedyś kształt litery „L”, jednak jego południowe skrzydło prawie doszczętnie spłonęło. Narożna wieża była niemal cała czarna, dawało się jednak zauważyć, że prace remontowe trwają w najlepsze. Część ścian była już odnowiona.

Po lewej stronie przydworcowego parkingu znajdował się zajazd, wybudowany z przerobionych wagonów kolejowych, pomalowanych na kremowo i czerwono. Neon na dachu głosił: „Chesney’s Diner”.

– Będzie dla nas w sam raz – postanowił Robert. – Wypijemy po mocnej czarnej kawie i obaj się porządnie wysramy.

Zaparkował przy zajeździe w taki sposób, żeby chevrolet był niewidzialny z szosy. Kiedy Feely wyskoczył na zewnątrz, mroźne, kłujące powietrze wdarło mu się do nosa.

– Jeśli ktokolwiek cię o to zapyta, jesteś moim synem, dobrze?

– Twoim synem?

– Co jest, uszy też ci zamarzły?

– Nie, ale nic nas nie łączy, nawet fizjonomia.

– Co to znaczy w ludzkim języku?

– Chodzi mi o to, że wcale nie przypominam twojego syna.

– Wiem. A to dlatego, że przecież nie jesteś moim synem. Chcę tylko, jeżeli ktokolwiek zada ci pytanie, kim jesteś, żebyś powiedział właśnie to: że jesteś moim synem.

Feely zmarszczył czoło. Wcale mu się to nie podobało. Propozycja brzmiała podejrzanie, jak część jakiegoś spisku. Widząc jego wahanie, Robert zawołał:

– Na miłość boską! Po prostu przeleciałem jakąś Kubankę, w porządku?

– Nie rozumiem.

Robert wziął głęboki oddech.

– To bardzo proste. Nie chcę, żeby ktokolwiek nas pamiętał, kiedy już stąd wyjedziemy. Chcę, żebyśmy się tu zjawili i zniknęli jak duchy. Jeśli powiemy, że jesteśmy rodziną, wtedy najprawdopodobniej nikt nas nie zapamięta.

– Ale jakie to ma znaczenie?

– Takie, że znajdujemy się w Canaan, w stanie Connecticut, gdzie żyją prości ludzie. Takie, że ja jestem trzydziestopięcioletnim białym facetem, a ty kubańskim nastolatkiem w dziwacznej czapce.

– W porządku. – Feely tak bardzo śpieszył się do toalety, że postanowił więcej się nie sprzeczać.

W zajeździe było ciepło i wilgotno. Wzdłuż okien ustawiono kremowe stoły i obite na czerwono krzesła. Z radia dobiegały dźwięki This Old Heart of Mine.