Выбрать главу

– Przejeżdżałem tędy – powiedział. – Byłem u klienta w Torrington i wpadłem, żeby sprawdzić, czy może już się zdecydowałaś.

Ściągnął czapkę i włosy momentalnie stanęły mu na sztorc tak jak wtedy, gdy był małym chłopcem. Sissy oblizała palec i zaczęła mu je nim układać, zanim zdała sobie sprawę, co robi.

– Napijesz się herbaty? – zapytała. – Och, i zanim zaczniesz węszyć, wypaliłam dziś rano jednego papierosa. Tylko jednego.

Trevor przewrócił oczyma, jakby chciał przez to powiedzieć, że jest bezsilny wobec jej niepoprawnego zachowania.

– W gruncie rzeczy, mamo, zjawiłem się tutaj po to, żeby się dowiedzieć, czy pojedziesz z nami na Florydę czy nie. Mój kumpel w Globe Travel zaoferował mi naprawdę tanie bilety, muszę je jednak wykupić do końca dnia.

– Aha, rozumiem. Jesteś pewien, że nie chcesz herbaty?

– Mamo, nie możesz już dłużej odkładać decyzji. Jean i ja powiedzieliśmy sobie dzisiaj, że jeśli ta niepoprawna stara kobieta chce spędzić Boże Narodzenie w samotności, zamarzając w pustym domu gdzieś w Connecticut, prosimy bardzo, to jej wybór. A jednak martwimy się o ciebie, mamo, i zamierzamy otaczać się właściwą opieką.

– Tak – powiedziała Sissy. Oczyma wyobraźni widziała Gerry’ego, uśmiechającego się do niej z kominka. Och, Gerry, tak mi przykro, że cię zdradziłam. I byłam takim tchórzem, że nie powiedziałam ci, co zrobiłam, nawet wtedy, gdy leżałeś na łożu śmierci.

– Pojedź ze mną już dziś – kontynuował Trevor. – Spakuj się, a ja cię zabiorę, kiedy będę wracał z biura. Do dziewiętnastego pobędziesz z nami w Danbury, a potem razem polecimy na Florydę.

– Naprawdę uważasz, że wytrzymacie ze mną tak długo? Z moimi papierosami i z moim wróżeniem.

– Mamo, razem z Jean przedyskutowaliśmy to wszystko aż do najdrobniejszego szczegółu. Jean tak samo pragnie, żebyś była z nami na Florydzie, jak tego pragnę ja. Tak samo zachowujemy się wobec jej rodziców, Neda i Marylin. Regularnie ich odwiedzamy i pilnujemy, żeby mieli wszystko, czego potrzebują. Uważamy, że to nasz obowiązek.

Sissy widziała swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie w hallu. I oprawione w ramki fotografie z podróży do Włoch, zawieszone na ścianie przy drzwiach salonu. Takie blade, takie stare. Tak wiele różnych Sissy.

– Moje serce należy do tego miejsca, Trevor. To tutaj zawsze spędzam Boże Narodzenie.

– Twoje serce ma dusznicę bolesną, mamo.

– Chodzi mi także o karty. Wiem, że będziesz zły. Wiem, że nie zrozumiesz. Ale dzisiaj rano w Canaan zastrzelono pewną kobietę. Wierzę, że karty to przepowiedziały.

Trevor wbił w nią pełne niedowierzania spojrzenie. Włosy wciąż mu sterczały.

– Na miłość boską, mamo, przecież to nie ma sensu!

– Karty pokazały mi lalkę bez głowy, a kiedy karty pokazują lalkę bez głowy, oznacza to, że zostanie osierocone dziecko. To się właśnie wydarzyło.

– Mamo, to szaleństwo! Karty to po prostu karty, oznaczają tylko to, co byś chciała, żeby oznaczały. Posłuchaj, decyzja naprawdę należy tylko do ciebie. Jeśli nie chcesz polecieć na Florydę, to nie polecisz. Ale powiedz mi to prosto z mostu, zamiast wymyślać jakieś dziwaczne preteksty z kartami.

– Ale ja mówię prawdę. Karty usiłują mi powiedzieć, że wydarzy się coś strasznego. Nie widzisz? To już się zaczęło i będzie jeszcze dziesięć razy gorzej!

– W porządku! – krzyknął Trevor. – Dobrze. Przypuśćmy, że karty mają rację, przypuśćmy, że naprawdę potrafisz przewidzieć przyszłość i że będzie ona straszna. W jaki sposób będziesz chciała się jej przeciwstawić, co? Zatelefonujesz na policję? A może wezwiesz Gwardię Narodową? „Jestem sześćdziesięciosiedmioletnią wdową i karty przepowiedziały mi, że wydarzy się coś strasznego”. Jak myślisz, jak ludzie będą reagować na takie oświadczenie?

Sissy podeszła do stolika, sięgnęła po paczkę marlboro, wyciągnęła jednego papierosa i zapaliła go z buntowniczą miną. Wypuściła dym i dopiero wtedy odezwała się:

– Ty i Jean jesteście przekonani, że macie wobec mnie jakieś zobowiązania. Ja też mam swoje zobowiązania. Kocham cię, Trevor, i wiesz doskonale, że kocham także Jean i małego Jake’a. Ale w najbliższych dniach ludzie w najbliższej okolicy będą mnie potrzebowali, rozumiesz? Czuję to w kościach. Inaczej nie potrafię ci tego wytłumaczyć.

Trevor wymownie rozejrzał się po pokoju. Na ścianach wisiało mnóstwo fotografii. Wszystkie stare krzesła wyściełane były atłasowymi obiciami. Na małych stolikach stało mnóstwo bibelotów. Wielki dywan, który leżał na podłodze, Sissy utkała osobiście. Przy kominku piętrzyły się sterty starych gazet.

– Jasne – westchnęła Sissy. – Kiedy umrę, możesz to wszystko powyrzucać. Nie będę zła. Ale na razie to jest moje życie i ja chcę o nim decydować.

Trevor nadął policzki i głośno wypuścił powietrze. Po chwili powiedział:

– Dobrze, skoro tego pragniesz, niech tak będzie. Ale w ogóle cię nie rozumiem. To jest jak… Sam nie wiem. Nie potrafię się przestawić na tok twojego rozumowania. – Jestem twoją matką, jeśli o tym nie pamiętasz. Byłam w tym domu, kiedy się rodziłeś.

– Bardzo zabawne. Posłuchaj, jeśli zmienisz zdanie dzisiaj przed szóstą wieczorem, po prostu do mnie zadzwoń, dobrze?

Włożył kominiarkę i nagle Sissy zapragnęła mu przypomnieć, żeby zabrał ze sobą pieniądze na drugie śniadanie, czystą chusteczkę i żeby nie wracał do domu zbyt późno. Niestety, te dni już dawno i nieodwołalnie minęły. Stare fotografie z wszystkich albumów tego świata z pewnością ich nie przywrócą.

Lalka bez głowy

Wiatr zaczynał się wzmagać, dlatego śnieg na podwórku Mitchelsonów unosił się w powietrze niczym tańczące wróżki.

Jim przebrnął przez śnieg i oparł się o furtkę. Policzki miał jasnoczerwone, a na końcu nosa wisiała kropelka.

– No i co? – zapytał Steve. – Co masz?

Jim wyciągnął pogniecioną papierową chusteczkę i wytarł nos.

– Powiedziałbym, że strzał został oddany z samochodu parkującego niedaleko tej przyczepy z napisem „New England Dairies”. Mogę potwierdzić, że ponownie mamy do czynienia z furgonetką albo kombi, ponieważ strzał oddano z bardzo niskiego pułapu nad ziemią.

– Jakieś ślady opon?

Jim energicznie potrząsnął głową.

– Nawierzchnia w tym miejscu składa się, niestety, z grubego żwiru i potłuczonej cegły.

– A więc jedynie zgadujemy, że tam w ogóle był jakikolwiek samochód?

Podszedł do nich posterunkowy MacCormack.

– Jasne. Ale jeśli rozważy się wszystkie czynniki, takie przypuszczenie można będzie uznać za bardzo prawdopodobne.

Posterunkowy MacCormack był przystojnym mężczyzną o siwiejących włosach. Miał lekką zimową opaleniznę i bardzo duże uszy. Był doświadczonym i skutecznym policjantem. Jak zwykle, starannie ogrodził i zabezpieczył miejsce przestępstwa. Był tylko jeden problem: przemawiał tak monotonnym, beznamiętnym tonem, że Steve z trudem koncentrował się na jego słowach.

– Rozmawialiśmy już z siedmiorgiem świadków. Żaden z nich nie widział nikogo w pobliżu miejsc, z których można by oddać celny strzał do pani Mitchelson. Nie zauważono też nigdzie w okolicy nikogo obcego, z bronią ani bez broni. Steve miał ochotę dopowiedzieć „amen”. Powstrzymał się jednak i zapytał MacCormacka:

– Nikt także nie widział pojazdu?

– Właśnie. Jednak mimo to pojazd mógł się tutaj znajdować. Ktoś mógł wjechać do Canaan od południa i zaparkować samochód obok przyczepy. Wtedy byłby niewidoczny z domów na wzgórzu. Kiedy odjeżdżał, zasłaniał go sklep z meblami. Trzeba by było dobrze wytężyć wzrok, żeby go zobaczyć, a nikt przecież nie miał ku temu żadnego istotnego powodu.