Выбрать главу

Serenity w milczeniu usiadła na kanapie. Feely usiadł obok niej.

– To niesłychane – powiedział Robert, rozglądając się po pokoju. – Wylądowałeś na czterech łapach, co, Feely? Nowe ubranie! Popatrz tylko, nawet wziąłeś prysznic!

– Feely jest wyjątkowy – stwierdziła Serenity stanowczo.

– Och, tak – zgodził się Robert. – Nie mam co do tego wątpliwości.

– A więc ty także zmierzasz na północ?

– Właściwie to donikąd specjalnie nie zmierzam. Uważam, że północ to kierunek równie dobry jak wszystkie inne. Nie sądzisz?

– Skoro tak twierdzisz.

– Z całym szacunkiem, w ogóle nie rozumiesz, o czym ja, do diabła, mówię. Do Bożego Narodzenia pozostało zaledwie dwanaście dni, a ja sobie jeżdżę bez celu, wśród śnieżnych zamieci, po całym Connecticut.

– Przykro mi, Robercie – powiedziała Serenity. – W sumie to jednak nie jest moja sprawa, co robisz i dokąd zmierzasz. Co więcej, zupełnie mnie to nie obchodzi.

– Jasne. Rozumiem. Dlaczego niby miałbym się spodziewać, że to cię będzie obchodzić? Gdybyśmy wszyscy dookoła interesowali się tym, co robią inni, cholera, nie mielibyśmy czasu na interesowanie się sobą, prawda?

– Nie obchodzą mnie twoje wywody. Wpuściłam cię do środka, ponieważ tak chciał Feely. A teraz, jeśli się już rozgrzałeś, będę ci bardziej niż wdzięczna, jeśli już sobie pójdziesz.

Robert podszedł i pochylił się nad kanapą. Jego twarz znalazła się tak blisko ich twarzy, że Feely wyczuł w jego oddechu zapach Jacka Daniel’sa, smród papierosów, bijący z płaszcza, oraz odór dawno nie pranych skarpetek.

– Ludzie narzekają na uprzedzenia rasowe, wiecie o tym? Celują w tym czarni, Latynosi i żółci. Czy wiecie jednak, kto cierpi z powodu uprzedzeń rasowych najbardziej? Otóż biali mężczyźni w średnim w wieku, przedstawiciele klasy średniej, właśnie oni. Zaprosiłaś Feeły’ego do swojego domu, prawda? Popatrz na niego. Jest Kubańczykiem. Jest młody, biedny i bardzo przystojny. Sprawia wrażenie zbłąkanego psa, dlatego tak bardzo mu współczujesz. Ogólna wiedza o tego typu ludziach podpowiada nam, że Feely powinien być narkomanem albo nosicielem wirusa HIV. A może i tym, i tym. Ale ty wcale się nad tym nie zastanawiasz. Myślisz jedynie o tym, jaki jest przystojny i jak zabawnie mówi. A ja? Wystarczy jedno spojrzenie na mnie i jesteś pełna niechęci. Biały facet w średnim wieku, przedstawiciel klasy średniej. Ignorujesz fakt, że statystycznie rzecz biorąc, powinienem być uczciwym, odpowiedzialnym, uczęszczającym do kościoła, czułym mężczyzną. Ignorujesz także fakt, że jestem istotą ludzką.

Zupełnie cię nie obchodzi, że jeżdżę samochodem, w mrozie i śnieżycy, na dwanaście dni przed Bożym Narodzeniem, właściwie nie mając gdzie się podziać. Bo niby dlaczego miałoby cię to obchodzić? Jestem białym facetem z klasy średniej, tak zwanym białym kołnierzykiem. Potrafię przecież o siebie zadbać i nie potrzebuję niczyjej litości. Nie potrzebuję ciepłego kominka i miłości, nawet kiedy temperatura na dworze przekracza dziesięć stopni Celsjusza poniżej zera, nawet kiedy wypną się na mnie wszyscy przyjaciele, nawet kiedy nie stać mnie na nocleg w motelu ze śniadaniem. – Robert wstał. – Spieprzyłem sobie życie, rozumiecie? Wiem, sam jestem temu winien. Ale czy to znaczy, że powinienem był za to utracić dwie małe córeczki, dom, samochód i wszystko, co miałem? Nie zrobiłem nic złego, poza tym, że przez krótki czas utrzymywałem zakazane stosunki płciowe z inną kobietą. Tylko takie popełniłem przestępstwo! Oszukiwałem żonę! To wszystko! Świat szanowałby mnie bardziej, gdybym odrąbał jej głowę!

Przez chwilę w pokoju panowało milczenie.

– Przepraszam cię, nie wiedziałam o tym – powiedziała Serenity.

– Cóż, już mówiłaś, że to nie twoja sprawa.

Robert powrócił do kominka i znów wyciągnął ręce w stronę ognia.

– Czuję, że krew znów zaczyna krążyć w moich żyłach. Jeśli młody Feely nie chce ze mną jechać, zaraz pojadę sam. Muszę przebyć wiele mil, zanim znów zasnę. Muszę też zrobić wiele niezbędnych rzeczy.

– A może byś się czegoś napił? – zapytała Serenity.

– Nie, dzięki. Osiągnąłem już ten szczególny poziom upojenia alkoholowego, na którym prowadzę samochód jak anioł. Jeszcze trochę i stanę się niebezpieczny dla innych kierowców.

– Rozumiem – powiedziała Serenity.

Znów zapadła cisza, tym razem znacznie dłuższa. Robert tkwił przed kominkiem i zacierał ręce. Serenity wpatrywała się w Feely’ego, a Feely co chwilę przenosił wzrok z niej na Roberta i z powrotem, tak jakby czekał, aż któreś z nich zdecyduje się coś powiedzieć.

– Zatem, adios - znów odezwała się Serenity.

– Popatrz, znów pada śnieg – powiedział niespodziewanie Feely.

Serenity i Robert w tym samym momencie odwrócili głowy i popatrzyli w okno. Feely miał rację. Znowu padał gęsty, ciężki śnieg.

– Nie możesz prowadzić samochodu w takiej śnieżycy – powiedział Feely. – To zbyt ryzykowne.

Robert podszedł do okna.

– Masz rację – mruknął. – To cholernie ryzykowne. – Na moment zamilkł, po czym dodał: – Chyba muszę szybko znaleźć jakiś pokój ze śniadaniem. Perspektywa spędzenia kolejnej nocy w samochodzie nie wzbudza we mnie entuzjazmu.

– Och, już dobrze, dobrze – powiedziała Serenity z westchnieniem. – Możesz tu zostać, dopóki nie przestanie padać. Ale pod dwoma warunkami.

– Zrobię wszystko, co każesz.

– Warunek pierwszy to taki, że wyjdziesz jeszcze na dwór i narąbiesz drewna do kominka. Warunek drugi jest następujący: kiedy to zrobisz, weźmiesz prysznic i zmienisz ubranie.

– Serenity, królowo. Mam nadzieję, że moje córki, kiedy dorosną, będą takie jak ty.

– Jestem idiotką. Moi rodzice wyrzuciliby mnie z domu, gdyby wiedzieli, na co się zgadzam.

Robert wziął do ręki oprawioną w ramki fotografię ojca i matki Serenity.

– No, nie wiem. Wyglądają mi na dobrych ludzi.

– Wygląd zewnętrzny może mylić. Oboje są osobami starej daty. A ulubioną piosenką mojego ojca jest Voulez-vous coucher avec moi.

– Hej, cóż za zbieg okoliczności! – zawołał Robert. – To jest także moja ulubiona piosenka!

Roześmiane drzewo

– To jest ten facet – powiedział posterunkowy MacCormack, wprowadzając Steve’a i Doreen do pokoju przesłuchań. – Denis Bodell, pomocnik hydraulika. Siedział na miejscu pasażera w samochodzie szefa, kiedy przejeżdżali obok domu Mitchelsonów. Mniej więcej w tym czasie padł strzał.

Denis Bodell siedział przy stole z kubkiem kawy w ręku, a przed nim stało puste pudełko po pączkach. Wyglądał na dwadzieścia lub dwadzieścia jeden lat. Miał kręcone rude włosy i rude brwi. Ubrany był w zielono-czerwony sweter i dżinsy, wyprasowane na ostre kanty.

Steve podszedł do niego i Denis uniósł głowę. Na ustach miał słaby uśmiech, pełen nadziei.

– Denis? Jestem detektyw Wintergreen, a to jest detektyw Rycerska. Bardzo dziękujemy, że się pan tu pojawił.

– Nie ma za co. Dowiedziałem się z telewizji, że poszukujecie świadków, powiedziałem więc panu Johnsonowi, że to właśnie chodzi o mnie. Pan Johnson natychmiast mnie tu przywiózł.

Steve wysunął spod stołu krzesło i usiadł.

– Pan Johnson to twój szef, zgadza się?

– Dokładnie tak. Jechaliśmy akurat do Rheinholda zająć się zamarzniętymi rurami.

– I mijaliście stary magazyn akurat wtedy, kiedy została zastrzelona pani Mitchelson?

– O ósmej dwadzieścia lub coś koło tego.

– Powiedz nam, co widziałeś.

– Widziałem furgonetkę naprzeciwko magazynu, dokładnie obok traktora. Nigdy bym na nią nie zwrócił uwagi, ale przypomniałem sobie, co widziałem w telewizji, i wasze prośby o zgłaszanie się świadków.