Выбрать главу

– Numer dystrybutora? – zapytał kasjer, nie odrywając wzroku od telewizora.

– Nie patrzyłem, bardzo przepraszam. Ale jestem tu jedynym klientem. Może mógłby pan zgadnąć?

Kasjer miał około osiemnastu lat. Miał duży, łosiowaty nos, lśniące, czarne, kręcone włosy i mnóstwo czerwonych plamek na twarzy. W ustach trzymał żółto-niebieski długopis reklamowy stacji. Z oczami wciąż utkwionymi w telewizorze, wziął z kontuaru kartę kredytową Howarda, po chwili wyrwał z kasy fiskalnej dowód zapłaty i przesunął go po blacie w kierunku Howarda, wraz z długopisem.

– Zechce pan podpisać? – rzucił.

Howard wbił spojrzenie w długopis i nawet się nie poruszył. Minęło dziesięć sekund, zanim kasjer się nim wreszcie zainteresował.

– Zechce pan…? – powtórzył i wykonał ręką wyraźny ruch podpisywania, jakby Howard był opóźniony w rozwoju.

– Nie – odparł Howard. – Przynajmniej nie tym długopisem.

Kasjer zamrugał z niedowierzaniem.

– O co chodzi, człowieku? Ten pisze zupełnie dobrze.

– Nic mnie to nie obchodzi. Trzymał go pan w ustach, dlatego nie mam zamiaru go dotykać.

Kasjer gwałtownie się wyprostował.

– Co chce pan przez to powiedzieć? Że mam wąglika czy co?

– Życzę sobie jedynie czystego długopisu, na którym nie ma pańskiej śliny.

– Och, bardzo przepraszam.

– Przeprosiny przyjęte. Jeśli jednak życzy pan sobie, żebym złożył podpis, to powtarzam, nie uczynię tego za pomocą oślinionego długopisu.

Kasjer otworzył szufladę i przez chwilę gmerał pomiędzy jakimiś sznurkami, śrubokrętami, papierkami po gumie do żucia i zwojami taśmy do kasy fiskalnej. W końcu musiał wstać z wygodnego krzesła i pójść na zaplecze. Po chwili wrócił z nowym długopisem. Howard złożył podpis i mu go oddał.

– Bałwan – rzucił za nim półgłosem kasjer. Miał bardzo blisko osadzone oczy, co zapewne było w jego rodzinie dziedziczne.

Howard nie zareagował. Wsunął słodycze do wewnętrznej kieszeni czerwonego wodoodpornego skafandra i starannie ją zapiął.

Milczenie zawsze daje przewagę, wierzył Howard, szczególnie w kontaktach z ludźmi o ograniczonej inteligencji. Twoje milczenie wywołuje u nich wrażenie, że wiesz o świecie o wiele więcej niż oni sami. Brak reakcji usuwa im grunt spod nóg o wiele skuteczniej niż wszelkie słowa. Poza tym, w przeciwieństwie do słów, treści ciszy nigdy nie można przekręcić.

Howard zamknął za sobą drzwi i znów znalazł się na wietrze. Miał rację co do śniegu. Padał coraz grubszymi płatami, coraz gęściejszy. W połowie drogi do samochodu obejrzał się. Kasjer stał przy oknie i patrzył za nim z taką nienawiścią, że Howard musiał się uśmiechnąć z triumfem. Milczenie, oto jest odpowiedź, pomyślał. Nigdy nie należy dawać głupkowi okazji do odpyskowania.

Właśnie w tym momencie w prawą stronę jego czoła trafiła kula kaliber.308, lecąca z prędkością 750 metrów na sekundę. Mózg Howarda rozprysnął się pod czapką, a impet strzału rzucił jego ciało do tyłu i w bok. Martwy, wylądował na twardym betonie, na lewym boku. Jego nogi i prawa ręka uniosły się jeszcze, ale po chwili leżał bez ruchu.

Zapanowała cisza. Śnieg padał na skafander i momentalnie się topił. Strumyki krwi Howarda, które zaczęły powoli spływać pomiędzy płytkami chodnikowymi, szybko krzepły na mrozie.

Nagle otworzyły się drzwiczki explorera i Sylvia zaczęła krzyczeć:

– Howard! Howard!

Feely zmierza na północ

Feely miał przy sobie dwadzieścia jeden dolarów i siedemdziesiąt sześć centów, co oznaczało, że ma trzy możliwości wyboru. Mógł kupić bilet autobusowy do domu. Mógł kupić coś do jedzenia i podjąć próbę powrócenia do domu autostopem. Mógł wreszcie zaoszczędzić pieniądze i tkwić na tym rogu ulicy aż do zamarznięcia.

Śnieg padał tak gwałtownie, że z trudem widział drugą stronę ulicy. W cienkiej brązowej wiatrówce, trzymając ręce głęboko w kieszeniach, chronił się przed zimnem pod okapem zajazdu Billy’ego Beana. Była godzina piętnasta czterdzieści siedem, jednak warunki na dworze były takie, że z powodzeniem mogłaby to już być północ. Ośnieżone samochody mijające zajazd wyglądały jak ruchome igloo.

Przed trzema dniami Feely skończył dziewiętnaście lat. Był chudym, drobnym chłopakiem o ziemistej cerze, dużych, wiecznie załzawionych oczach i złamanym nosie. Jego kręcone czarne włosy okrywała purpurowa czapeczka z wełny, zrobiona na drutach, z nausznikami, podobna do tych, jakie noszą peruwiańscy wieśniacy. Nie miał torby podróżnej, a jedynie podniszczoną teczkę z zielonej tektury, którą kurczowo trzymał pod pachą. Nie miał też rękawiczek.

Nie usłyszał, jak na poboczu tuż przy nim zatrzymał się radiowóz. Ujrzawszy go, zrobił kilka kroków do tyłu, jakby obawiał się policjantów. Jednak szyba samochodu opuściła się i usłyszał przenikliwy gwizdek.

– Hej, ty! Tak, ty, baronie von Richthofen!

Feely na wszelki wypadek rozejrzał się, jednak przy zajeździe nikogo nie było, jedynie on.

– Ja?

– Podejdź tu, chłopaczku.

Feely podszedł do radiowozu i drżąc z zimna, pochylił się przed opuszczoną szybą. Poczuł ciepło bijące z wnętrza samochodu. Na fotelu pasażera siedział gruby sierżant o szpakowatych włosach i twarzy pulchnej i różowiutkiej jak plaster szynki konserwowej. Kierowca miał na twarzy głupi uśmiech, czarne krzaczaste brwi, potargane włosy i w ogóle wyglądał jak daleki kuzyn rodziny Adamsów.

– Co tutaj robisz? – zapytał sierżant.

– Ja? Właśnie czytałem menu.

– Wcale nie, chłopaczku. Chyba że masz oczy z tyłu tej głupiej czapki.

– To znaczy, przeczytałem je już wcześniej i teraz właśnie rozważałem różne opcje.

– Ach, rozważałeś opcje? Słyszałeś, Dean. On rozważa opcje. Czy wiesz, że rozważanie opcji w miejscu publicznym jest w Danbury przestępstwem?

– Nie, proszę pana. Nie wiedziałem o tym. – Feely doskonale wiedział, że nie należy przekomarzać się z policjantami.

– Pokaż mi jakiś dowód tożsamości.

Feely sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej kartę biblioteczną. Sierżant długo ją oglądał ze wszystkich stron, po czym, nie wiedzieć czemu, powąchał. Być może chciał wyczuć ślady kokainy.

– Innych dokumentów nie masz?

– Nie mam, proszę pana.

– Sto Jedenasta Wschodnia, numer tysiąc trzysta trzynaście, Nowy Jork. Jesteś bardzo daleko od domu, chłopaczku.

– Tak, proszę pana.

– Zechcesz mi powiedzieć, co tutaj robisz?

Felly błądził oczyma po ziemi, unikając wzroku policjanta. Sierżant zadał mu jak najbardziej uzasadnione pytanie, bez wątpienia, nie potrafił jednak na poczekaniu wymyślić odpowiedzi, która nie byłaby bezczelna lub dziwaczna. Znajdował się tutaj, ponieważ akurat w tym miejscu nie było jego domu, i tylko to było ważne, ale przecież równie dobrze mógłby wyjechać do Jersey albo dokądkolwiek indziej. Musiał szybko coś odpowiedzieć, lecz nie chciał prowokować policjanta stwierdzeniem, że akurat tutaj „medytuje”. Wzruszył więc ramionami, głośno pociągnął nosem i powiedział:

– Po prostu marznę.

– Masz jakieś pieniądze? – zapytał go sierżant.

Feely sięgnął do kieszeni i wydobył z niej trzy pogniecione banknoty pięciodolarowe i trochę monet. Sierżant rzucił na nie okiem, po czym spojrzał na Feely’ego wzrokiem, w którym współczucie mieszało się z irytacją.

– Zbliża się Boże Narodzenie, mam więc w sobie mnóstwo świątecznej dobroci. Tylko dlatego cię nie zatrzymam.