Выбрать главу

Sięgnęła dłonią pomiędzy swoje nogi i ścisnęła w niej cztery ocierające się o siebie jądra.

– Cztery jajca! – wykrzyknął Robert. – Panie i panowie, policzmy je dokładnie! Cztery!

Po chwili lekko uniósł biodra, a Serenity wygięła plecy w łuk. W tym samym momencie objęła Feely’ego wpół i przyciągnęła mocniej do siebie. Powoli, stopniowo, cała trójka zaczęła współpracować w zgodnym rytmie: w przód, w tył, w dół – w przód, w tył, w dół – w przód, w tył, w dół. Już po chwili wszyscy troje byli spoceni i ciężko oddychali. Serenity zaczęła wydawać dziwaczne, piskliwe odgłosy, jakby była zawodzącą Chinką.

Nogi Roberta były szorstkie i owłosione, dlatego początkowo Feely starał się unikać ich dotyku, jednak po chwili wszystko stało się dla niego obojętne. Zacisnął zęby, chwycił prawą dłonią prześcieradło, a lewą mocno objął biodra Serenity.

Między nogami czuł coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie zaznał, jakby wielki ucisk, z którym musiał natychmiast coś zrobić. Otworzył oczy i popatrzył na Serenity. Jej twarz była częściowo zakryta poduszką. Dziewczyna miała wysunięty język, który mocno przygryzała zębami. Nagle, zanim Feely zdał sobie sprawę, co się dzieje, zanim zdołał powstrzymać to, co nieuchronne, poczuł, że jego ciało drży niepowstrzymanie, a z ust wyrwał mu się jęk rozkoszy.

Robert musiał zdać sobie sprawę, co się stało, ponieważ natychmiast znieruchomiał. Opadł bezwładnie na łóżko, po czym wydobył z siebie zduszony jęk.

– Boże, jestem zbyt pijany. Boże, jestem stanowczo zbyt pijany…

Serenity jednak nie przestawała.

– Ro-bert, Ro-bert, Ro-bert… – jęczała, podskakując.

– Zabijesz mnie! – krzyknął Robert. – Przestań, bo mnie zabijesz!

Serenity jednak na nic nie zważała, ujeżdżała go z każdą chwilą mocniej i szybciej, aż wreszcie krzyknęła:

– Taaaaaaaaaaaaaak, juuuuuuuuuuż…

Wreszcie cała trójka padła bez tchu na pościel. Długo leżeli bez ruchu, z poplątanymi rękami i nogami. Feely czuł na biodrze jakąś rękę; kiedy zaczęła go głaskać, zrozumiał, że należy do Serenity. Robert ciężko dyszał mu prosto w szyję.

Kiedy tak leżeli bez sił, Feely’emu przyszło do głowy, że kocha tych ludzi. Nie tylko Serenity, dlatego że jest dziewczyną i że jej piersi tak bardzo wabiły go przy kominku. Kochał także Roberta, za cały jego cynizm, za to, że za dużo pił, a także za to, że przez niego omal nie stracił życia. Kochał ich wcale nie za to, że zaznali rozkoszy seksu we troje. Ogarnęło go uczucie, że wszyscy troje stanowią jedną rodzinę, że w tej rodzinie mogą mówić, co im się podoba, a także robić, co im się podoba. Nagle zrozumiał, że dotarł do miejsca, do którego zmierzał. Tutaj, w tym łóżku, z Robertem i Serenity, znajdowała się jego wymarzona północ.

– Później spróbuję jeszcze raz – powiedział Robert suchymi ustami.

Serenity oparła się na łokciu.

– Skąd wiesz, że ci pozwolę?

– Stąd, że jesteś wspaniała i wyzwolona i nie lubisz, gdy pożądający mężczyzna nie może spełnić swoich żądz.

– Jestem zbyt obolała.

Feely usiadł. Zmierzwił włosy Serenity, zaczął głaskać jej ramię, po czym wziął jej sutek pomiędzy kciuk i palec wskazujący. Bawił się nim delikatnie, a dziewczyna zdawała się wcale nie zwracać na to uwagi. Wreszcie popatrzyła na niego i powiedziała:

– Znów chce mi się jeść. Ty też jesteś głodny?

– To z powodu narkotyków – odparł Feely. – Jeśli chodzi o mnie, nie byłbym w stanie niczego teraz przełknąć.

Nagle Robert zawołał:

– Cholera! Kurwa mać! – I zaczął nerwowo przeszukiwać pościel.

– Co się stało, człowieku? – zapytał Feely.

– Moje palce! – krzyknął Robert zdesperowanym głosem. – Moje cholerne palce, znowu mi odpadły!

Dom wstrętnych kreatur

Minęły dobre dwie godziny, zanim znaleźli w końcu dom przy Lamentation Mountain Road numer 7769. Do tego czasu lewe oko Steve’a zaczęło pulsować takim bólem, że z wielkim trudem był w stanie je otworzyć. Wiedział, że przyczyną jest zwykle stres i że powinien w końcu coś zrobić, żeby się tego pozbyć, zapewne zacząć zażywać jakieś lekarstwa, jednak nigdy nie lubił tabletek. Jego matka zażywała je, odkąd sięgał pamięcią. W jej mniemaniu tabletki były dobre na wszystko, od chronicznego rozczarowania mężem nieudacznikiem, po spieprzone ciasto na Święto Dziękczynienia.

Kiedy niespełna milę przed sobą zobaczyli światła Berlin Turnpike, Doreen zdała sobie sprawę, że musieli minąć właściwy dom. Objechała obwodnicą Tahoe i powoli ruszyła z powrotem drogą, którą przyjechali.

– Nie powinieneś był jechać ze mną – powiedziała, niemal przyciskając czoło do przedniej szyby, jakby znajdowała się na mostku statku wielorybniczego. – W tej chwili to raczej Alan potrzebuje twojego wsparcia.

– Wiem o tym, Doreen. Ale prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa, właściwie podwójnego zabójstwa. Nie ma znaczenia, kto jest w sprawę zamieszany, podwójne zabójstwo zawsze będzie dla mnie priorytetem wobec napaści seksualnej.

– Czy ty słyszysz, co mówisz? Chodzi o twojego syna.

– Wiem. Ale jeśli jest winny, w pełni zasługuje na to, co go czeka.

– Chyba nie sądzisz, że naprawdę zaatakował tę dziewczynę. Według mnie wszystko zmyśliła tylko dlatego, żeby rodzice nie spuścili jej manta za zabawę w tatusia i mamusię, podczas gdy ich nie było w domu.

– Doreen, nie wiem. Nie znam jeszcze żadnych szczegółów, nie mam żadnych dowodów.

Przez dłuższą chwilę Doreen prowadziła samochód w milczeniu. Wreszcie odezwała się:

– Trudno cię o to winić. Wiesz, te dzisiejsze dzieciaki… Kiedy dochodzą do progu, za którym jest już względna samodzielność, rzucają się w jej wir zupełnie bezmyślnie. A potem dziwią się i patrzą na nas, kiedy zrobią jakieś głupstwo.

Steve wytarł nos.

– Nie czuję się przez to ani trochę lepiej. Ale dziękuję za pocieszenie.

Skręcili w lewo i już po chwili zauważyli prowadzący w prawo zarośnięty leśny trakt. Drzewa i krzewy po obu jego stronach pokryte były grubą warstwą śniegu. Z pewnością dlatego nie dostrzegli go, kiedy jechali tędy od drugiej strony. Doreen zatrzymała samochód i powiedziała:

– Logicznie rzecz biorąc, numer 7769 powinien znajdować się właśnie tutaj.

– Cóż, spróbujmy.

Powoli ruszyli wyboistą drogą. Samochód trząsł się i podskakiwał, gałęzie drapały o drzwiczki i boczne szyby, a z gałęzi osypywał się śnieg. Jednak po przejechaniu mniej więcej pół mili znaleźli się na polanie zasypanej świeżym śniegiem, który sprawiał, że było tu dziwnie jasno. Na północnym zachodzie, ledwie widoczna, niczym złe wspomnienie wznosiła się Lamentation Mountain.

Po przeciwnej stronie polany stał niewielki jednopiętrowy domek o bladozielonych ścianach. Miał niski kryty gontem dach i dużą werandę. Niedaleko stała też szopa z pordzewiałej blachy, przywodząca na myśl od dawna nie używany chlew.

– Nic nie wskazuje na to, by ktoś był w tym domu – zauważyła Doreen.

Powoli podjechali pod sam budynek i zatrzymali się. Steve wyskoczył z auta, po czym wyciągnął latarkę i pistolet. Doreen uczyniła to samo.

– Może powinniśmy tu wrócić z nakazem rewizji? – zasugerowała.

– Nie wiem, czybyśmy go dostali.

Śnieg skrzypiał pod butami, kiedy zbliżali się do budynku. Pomiędzy werandą a bezlistnym drzewem rozpięta była linka na pranie. Wisiały na niej zielone płócienne bokserki, zamarznięte na kamień.