Выбрать главу

– Chyba nie, Sissy. W grę wchodzi raczej szklanka ciepłego mleka i kilka stroniczek Clive’a Cusslera na dobranoc.

Sissy wyszła na próg. Z nieba leciał na ziemię gęsty śnieg, okrywając puchem ramiona Sama.

– Co się z nami stało, Sam? Kiedy straciliśmy nasze rozpustne młode dusze?

– Jedyna rozpustna młoda dusza, jaką znam, pracuje za ladą w Quinn’s Drugstore.

Sissy pocałowała go w usta.

– Dzięki, Sam. Dziś wieczorem jeszcze raz zajrzę w karty i zobaczę, co się dalej wydarzy. Czy będziesz miał coś przeciwko temu, że zatelefonuję, jeśli będę cię potrzebowała?

Sam oddał jej pocałunek i uścisnął jej rękę, jednak z jakiegoś powodu ta próba okazania Sissy uczucia wypadła nadspodziewanie smutno. Sissy mogła mu odpowiedzieć jedynie pełnym żalu, słabym uśmiechem i odwrócić głowę.

Pan Boots szturchnął ją w nogę mokrym nosem.

– Już, już facet, już się tobą zajmuję. Dziękuję ci za wszystko, Sam. Jesteś aniołem.

Sam milczał. Bez wątpienia czuł, że nie wszystko pomiędzy nimi jest tak, jak powinno być, jednak nie wiedział, w czym tkwi problem. Albo przeciwnie, wiedział, ale nie chciał się z tym zmierzyć. Poza tym pod koniec męczącego dnia szklanka ciepłego mleka i Clive Cussler wydawały mu się znacznie milszą perspektywą niż zimny alkohol i towarzystwo Sissy Sawyer.

Sissy otworzyła paczkę karmy dla psów, kurczaka z płatkami owsianymi. Pan Boots o wiele bardziej lubił serca wołowe z bekonem i serem, jednak niedawno weterynarz ostrzegł Sissy, że pies w jego wieku powinien spożywać mniej tłuszczu, a więcej nabiału. Poza tym, kiedy karmiła go dietetycznym jedzeniem, miała więcej spokoju w nocy.

Zapaliła papierosa, rozpaliła ogień w kominku i nie zdejmując płaszcza, usiadła w starym fotelu Gerry’ego, żeby pomyśleć. Nie potrafiła przestać myśleć o tych trojgu ludziach. Les Trois Araignees. Wciąż widziała tego starszego mężczyznę, odrąbującego sobie palce, i młodszego, który śmiał się z niego. Gdyby zrobiła im fotografię i zamieniła ich miejscami, a zamiast siekiery dała sierp, miałaby niemal wierną reprodukcję La Faucille Terrible, łącznie z wyrazami twarzy mężczyzn.

Najbardziej jednak podniecał, dziwił i zarazem męczył ją sposób, w jaki do nich dotarła. Nie tylko do Canaan, ale na Orchard Street, dokładnie do domu, w którym się znajdowali. Nie potrafiła tego sobie w żaden sposób wyjaśnić. Zawsze była bardzo podatna na unoszące się w powietrzu fale ludzkich uczuć. Jak powiedziała Minie Jessop, prawdziwą miłość potrafiła wyczuć przez ścianę z żelazobetonu. Jednak takiego magnetyzmu, jaki pociągał ją dzisiaj, nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu.

Popatrzyła z ukosa na talię leżącą na stoliku, jakby nie chciała, żeby karty napotkały jej spojrzenie. Nie była pewna, czy jest gotowa znów się z nimi zmierzyć. Chciała tego uniknąć przynajmniej dzisiejszego wieczoru. Wiedziała, że ich moc jest przeogromna, dotąd nie zdawała sobie jednak sprawy, że karty nie tylko przewidują przyszłość, ale potrafią także w nią ingerować.

Karty powiedziały jej, że ktoś umrze, i umarła Ellen Mitchelson, dokładnie w taki sposób, jaki przewidziały karty. Karty powiedziały jej, kto jest mordercą, zaprowadziły do niego. Teraz potrzebowała tylko dowodu.

Ułożyła ręce na oparciach fotela Gerry’ego, tam gdzie i on zwykł je opierać, po czym powiedziała półgłosem:

– Co ty byś zrobił na moim miejscu, kochany?

Zegar tykał, a płomień cicho syczał w kominku. Sissy usłyszała także skrobanie psich pazurów o kuchenną podłogę, kiedy pan Boots skończył jedzenie, ale to było wszystko. A jednak wierzyła, że Gerry tu jest, słucha jej i próbuje pomóc. Mówił jednak, że tę decyzję musi podjąć sama. Miała do wyboru: zostawić karty w pudełku i spróbować zapomnieć o Les Trois Araignees albo sprawdzić, co przyniesie jutrzejszy dzień.

Zapaliła drugiego papierosa od niedopałka pierwszego. Następnie wyciągnęła rękę i wzięła karty ze stolika. Nie miała wyboru. Gerry wiedział to tak samo dobrze jak ona. Gdyby nie ułożyła tych kart, z powodzeniem mogłaby się poddać losowi, już do końca życia, jak Sam.

Otworzyła pudełko, wyciągnęła karty i potasowała je.

– Wizje przyszłości – wyszeptała. – Proszę, przyjdźcie do mnie.

Nie wyłożyła na stolik całego zestawu. Musiała się jedynie dowiedzieć, co się zdarzy w najbliższej przyszłości. Musiała poznać fakt, który przedstawi policji, fakt, który przekona ich, że nie jest jedynie zwariowaną starą kobietą. Odkryła trzy Karty Atmosfery i wpatrzyła się w nie raczej z rezygnacją niż z niedowierzaniem, chociaż naprawdę trudno było jej uwierzyć w to, co właśnie zobaczyła. Dwie karty przedstawiające nadciągające burze i mężczyzna w kufrze. To nie mógł być przypadek. Prawdopodobieństwo, że te trzy karty ukażą się razem, było astronomicznie znikome.

Kiedy wyciągała czwartą i ostatnią kartę, Kartę Przepowiedni, podszedł do niej pan Boots. Stanął obok niej, otrząsnął się i zadrżał.

– Co o tym myślisz, panie Boots? Czy mam odwrócić tę kartę i przekonać się, co mi powie, czy też powinnam na tym skończyć? W końcu, sam rozumiesz, mogłabym pojechać na Florydę i zapomnieć o tym wszystkim.

Pan Boots przekrzywił głowę, nastawił ucho. Następnie warknął, tylko jeden raz. Rzadko warczał, nawet na listonosza.

– I co to ma znaczyć? Powinnam odkryć tę kartę? Warknij jeszcze raz, jeśli tak, albo dwa razy jeśli nie.

Pan Boots wbił w nią psie spojrzenie, ale nie warknął już ani razu.

– W porządku, rozumiem. Sama muszę zdecydować, tak jak powiedział Gerry.

Mocno zaciągnęła się papierosem i wypuściła nosem dym. Następnie zacisnęła powieki i odwróciła kartę. Kiedy znów otworzyła oczy, wpatrywała się w Le Cocher Sans Coeur. Przedstawiała zaprzężoną w konie karetę mknącą po wiejskiej drodze. W karocy siedziały trzy osoby, dwóch mężczyzn i kobieta; wszyscy byli weseli, roześmiani. Jednak woźnica, który siedział wysoko na koźle, był przebity włócznią. Włócznia przeszyła jego ciało na wylot, a na jej ostrzu tkwiło jego serce.

Kareta toczyła się po drodze, a konie wciąż nie wiedziały, że woźnica jest martwy. Znak przy drodze oznajmiał: „Katastrofa, 3 mile”.

Co to miało znaczyć? Aha… Zginie mężczyzna, prowadzący pojazd, ale ten pojazd nadal będzie jechał, ku radości dwóch mężczyzn i kobiety.

Zanim odłożyła kartę na stolik, jeszcze długo się w nią wpatrywała. Pan Boots pisnął i potrząsnął łbem.

– Masz rację, panie Boots, to bardzo zła wiadomość. Największy problem polega jednak na tym, że nie wiem, co z nią zrobić.

Steve wpada w złość

Nadjeżdżająca furgonetka zwolniła, skręciła w lewo i wreszcie się zatrzymała. Było zbyt ciemno, żeby dostrzec twarz kierowcy, jednak z łatwością zauważyli, że z boku auta jest wymalowane roześmiane drzewo z powyrywanymi liśćmi i białym napisem Waterbury Tree Surgeons.

– Wyłącz silnik – powiedział Steve. Z kabury pod ramieniem wyciągnął broń i otworzył drzwiczki tahoe. Doreen wyskoczyła na śnieg. – Osłaniaj mnie – rzucił Steve.

Pochylił się i pobiegł w kierunku tylnej części furgonetki. Następnie zmienił kierunek i szybko znalazł się przy drzwiach kierowcy. Uniósł pistolet i wycelował prosto w jego głowę.

– Policja! – krzyknął. – Wysiadaj z rękami nad głową. Nastąpiła chwila zupełnej ciszy. Steve popatrzył na Doreen, która przykucnęła za otwartymi drzwiczkami. Właśnie miał krzyknąć jeszcze raz, kiedy drzwi furgonetki otworzyły się.

– Wysiadaj z samochodu, powoli, bardzo powoli! – zawołał do kierowcy. – Trzymaj ręce przed sobą, tak żebym je widział.

Drzwi otworzyły się jeszcze szerzej i ukazał się w nich potężnej postury mężczyzna w obszernej niebieskiej wiatrówce, z obiema rękami uniesionymi w górę. Na głowie miał brązową futrzaną czapkę z nausznikami, a na szyi szeroki szal, zasłaniający większość jego twarzy.