Выбрать главу

Robert odchrząknął.

– Pewnie pamiętasz, jak wczoraj rozmawialiśmy o tym, że każdy z nas powinien pozostawić po sobie na świecie jakiś ślad. Że każdy powinien zrobić coś kataklizmowego.

– Jasne, że pamiętam.

– Właśnie. Widzisz, ja już zacząłem kreślić mój kataklizmowy ślad.

– Naprawdę?

– Zacząłem wreszcie zaznaczać na tym świecie swoje istnienie. Chcę pokazać tym wszystkim draniom, że wcale nie padłem jeszcze na kolana, jak by tego chcieli. Bo oni myśleli, że zostałem zniszczony, wiesz, kiedy odebrali mi dzieci, dom, pracę i w ogóle wszystko, co czyniło ze mnie mężczyznę. Uważali, że Robert Touche na dobre poszedł na dno.

– Właśnie – zgodził się Feely. – Ale ty im pokażesz, co? Zamanifestujesz jeszcze swoją siłę.

– Tak, jak powiedziałem, Feely, już zacząłem. Przedwczoraj!

Feely zamrugał oczyma. W tonie głosu Roberta było coś, co go zaniepokoiło. Był to głos człowieka, który usiłuje się śmiać, kiedy odrąbują mu nogę.

– Pewien facet został zastrzelony na stacji benzynowej, niedaleko Branchville.

– Tak?

– Kobieta została zastrzelona w tym żółtym domu, tutaj, w Canaan.

– Nie rozumiem – powiedział Feely.

– To byłem ja. Ja ich zastrzeliłem.

– Ty ich zastrzeliłeś? Ty ich zastrzeliłeś? – Feely był teraz całkowicie zdezorientowany.

– Zgadza się. Ja ich zastrzeliłem.

– Ale… – Feely zaczął desperacko rozglądać się po pokoju, jakby wyjaśnienie słów Roberta było przybite do którejś ze ścian. – Dlaczego?

– Właśnie ci powiedziałem dlaczego. Musiałem zrobić coś kataklizmowego, coś, co by pokazało tym wszystkim draniom, że nie padłem jeszcze na kolana. Musiałem zrobić coś, żeby zrozumieli, że ich szczęście można zniszczyć z taką samą łatwością, z jaką rozpieprzono moje. Żeby zrozumieli, iż wcale nie mogą ciągle czuć się bezpieczni, zadowoleni z siebie, niezależni. Przeznaczenie może nadejść zupełnie niespodziewanie i skutecznie roztrzaskać ich tak samo, jak roztrzaskało mnie. Prosto z powietrza. Roztrzaskać bez widocznego i istotnego powodu.

– To jest… Robert, to jest straszne, straszliwe!

– Oczywiście, że to jest straszliwe! Na tym właśnie polega cała cholerna zabawa! A nie sądzisz, że to, co przydarzyło się mnie, też było straszliwe? I nikt nie miał na tyle ludzkich uczuć, żeby chociaż podjąć próbę podźwignięcia mnie z upadku. Nikt nie wyciągnął do mnie pomocnej dłoni!

– Sam nie wiem. Naprawdę zastrzeliłeś tych ludzi? Wprost nie potrafię, nie potrafię sobie tego przyswoić.

– Lepiej sobie przyswój, ponieważ mam zamiar nadal strzelać do ludzi. Będę zabijał jedną osobę dziennie, za każdy dzień, jaki przez nich przecierpiałem.

– Naprawdę? Robert pokiwał głową.

Feely liczył półgłosem, patrząc na swoje palce:

– Siedem osób w tygodniu, Robercie. W końcu zabijesz całe mnóstwo ludzi.

– I tak, i nie. Wszystko zależy od tego, ile minie czasu, zanim zrozumieją, co mi zrobili, i zaczną okazywać wyrzuty sumienia.

– Nie wiem, co powiedzieć, Robercie. To jest prawdziwy wstrząs.

– To jest wstrząs. To ma być wstrząs. To najważniejszy czynnik.

Feely popatrzył na Roberta. Na jego okrągłą, zmęczoną twarz z wydatnym nosem. Trudno było sobie wyobrazić, że właśnie ten człowiek z zimną krwią strzela do niewinnych ludzi. Feely jednak doskonale wiedział, że nawet u najłagodniejszej osoby można wywołać ekstremalne reakcje. Całe szczęście Roberta rozsypało się w jednej chwili z powodu błędnej oceny tego człowieka. Kto na to pozwolił? Ci sami ludzie, którzy pozwalali Brunonowi bić matkę Feely’ego, którzy pozwolili, żeby Jesus zmarł z przedawkowania, którzy skazali rodzeństwo Feely’ego na życie w nędzy.

Robert miał rację. Społeczeństwo nie może niszczyć życia jednostki, drzeć go na drobne kawałki, i oczekiwać, że nie będzie próbowała zemsty.

– Zatem zamierzasz codziennie zabijać jednego człowieka?

– Więcej. Mam zamiar zabijać codziennie jednego szczęśliwego człowieka.

– Chryste.

Robert uniósł się z materaca i mocno zacisnął zęby. Ból ręki stawał się nie do wytrzymania.

– Nie pochwalasz tego? Uważasz, że nie mam prawa do zemsty?

– Nie, nie. Uważam, że twoje działanie jest usprawiedliwione. To, co ci zrobiła twoja żona i jej prawnicy… Nikt nie powinien czynić czegoś takiego drugiemu człowiekowi. A oni potraktowali cię jak gówno. Sam bywałem nieraz traktowany jak gówno, dlatego potrafię zrozumieć, co czujesz.

– A więc nie zawiadomisz gliniarzy?

Feely potrząsnął przecząco głową. Przez ułamek sekundy myślał o tym, jak zeszłej nocy w łóżku wszyscy troje stali się jednością.

– Za kogo ty mnie masz? Jeszcze nigdy w całej mojej egzystencji nie doniosłem na nikogo glinom!

– A więc, jeśli cię poproszę, żebyś coś dla mnie zrobił… Czy nie odmówisz, przynajmniej dopóki starannie nie przemyślisz mojej prośby?

– Jasne. Oczywiście, że nie odmówię.

Robert wyciągnął przed siebie obandażowaną rękę.

– Nie jestem w stanie trzymać karabinu, przynajmniej dopóty, dopóki nie zagoją mi się rany. Pomyślałem sobie, że na razie ty mógłbyś robić to za mnie.

– Karabin i ja? Robert ja przecież nawet nie potrafię odróżnić jego jednego końca od drugiego.

– To jest dziecinnie proste. Trzymasz go, patrzysz przez celownik teleskopowy, widzisz cel na samym środku krzyżyka i pociągasz za spust.

– Nie potrafię.

– Oczywiście, że potrafisz. Nawet moja babcia to potrafi.

– Dobrze, więc poproś o to swoją babcię.

– Poprosiłbym, ale niestety, została już dawno skremowana. A poza tym zwracam się z tym do ciebie. I nie proszę żebyś zabijał. To ja będę zabijał. Ty będziesz jedynie trzymał karabin.

Feely poczuł lekki dreszcz, ale jednocześnie podniecenie. Poprzedniego wieczoru odkrył wspaniałość grupowego seksu. Dzisiaj nadarzała się okazja, by się dowiedział, jak to jest kogoś zabić. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że przeznaczenie poprowadzi go tak daleko i tak szybko.

– Kawa! – krzyknęła Serenity. – Jeżeli nie chcecie mojej kawy, zaraz wyleję ją do zlewu.

– Już idziemy – powiedział Robert, tak łagodnym i cichym głosem, że z trudem dało się go słyszeć. – Nic się nie martw, Serenity, już do ciebie idziemy.

Trevor wstępuje na scenę

Sissy zatelefonowała do Sama kilka minut po siódmej rano.

– Sam? Tu Sissy.

– Dzień dobry, Sissy. Mam nadzieję, że dobrze spałaś. Bo ja tak. Wystarczyły trzy stroniczki Clive’a Cusslera i byłem w krainie snów.

Sissy jedną ręką wyciągnęła z paczki papierosa i zapaliła go.

– Sam, wieczorem znów zajrzałam w karty.

– Tak? Mam nadzieję, że przepowiedziały kolejną wielką śnieżycę.

Sissy zakaszlała.

– Powiedziały mi coś gorszego, Sam. Ci troje, widzisz, oni znów chcą kogoś zabić i myślę, że zmierzają zrobić to dzisiaj. Koniecznie muszę porozmawiać z kimś z policji stanowej.

– Zadzwoń do nich. Albo wyślij e-maila.

– Muszę porozmawiać osobiście, Sam. Inaczej nikt mi nie uwierzy.

– Bardzo cię przepraszam, Sissy, ale pada śnieg, a ja mam siedemdziesiąt jeden lat.

– Ale przecież moglibyśmy uratować życie jakiejś niewinnej osobie.

– Wcale nie jestem tego pewien, Sissy. Wiem, że wierzysz we wszystko, co mówią twoje karty, ale ja w to nie wierzę.

– Sam, karty przekazały mi bardzo wyraźne i jasne ostrzeżenie. Zginie kierowca jakiegoś pojazdu, a mimo to pojazd będzie jechał dalej.

– Bardzo cię przepraszam, Sissy. Naprawdę, bardzo mi przykro.

Sissy wydmuchnęła kłąb dymu.