– Nie, ale ja naprawdę muszę.
– Dobrze, idź już, tylko delikatnie zamykaj drzwiczki. I nie wypisuj szczynami swojego imienia na śniegu.
Nowoczesny pług
Lizzie wyszła z kuchni i zobaczyła, że jej ojciec siedzi przy stole i niezdarnie wciąga buty.
– Chyba nie masz zamiaru wyjść?
Thomas Carpenter popatrzył na nią i pokiwał głową.
– Muszę odśnieżyć podwórze, Lizzie. Chyba nie chcesz, żebyśmy do Bożego Narodzenia zostali kompletnie zasypani, co?
– Och, daj spokój, tato. Przecież całkowicie nas nie zasypie.
– Tak właśnie powiedziała twoja matka w ostatnie Boże Narodzenie, a potem nie mogliśmy się stąd wydostać aż do połowy stycznia.
– Dobrze, ale poczekaj przynajmniej, aż śnieg przestanie padać.
– Prognozy mówią, że będzie padało przez cały dzień i większość nocy. Jeśli nie odśnieżę teraz, jutro może już być za późno.
Lizzie zaczęła zbierać brudne talerze po śniadaniu.
– Tato, jesteś jak dziecko. Przyznaj, że po prostu nie możesz się doczekać, kiedy wypróbujesz nowy pług śnieżny.
– To nie ma nic wspólnego z nowym pługiem. Po prostu nie chcę, żeby nas odcięło od świata jak w ubiegłym roku.
Thomas Carpenter wstał i zaciągnął zamek błyskawiczny pomarańczowej kurtki. Jak na swoje pięćdziesiąt osiem lat, wyglądał już staro. Miał siwe włosy, ostrzyżone na jeża, szczeciniastą białą brodę i głębokie zmarszczki pod oczami. Wyglądałby jak bliźniak Ernesta Hemingwaya, gdyby nie to, że był niższy, bardziej przysadzisty i miał większy nos.
Lizzie naciągnęła mu kaptur na głowę. I wygładziła go.
– Nie chcę, żebyś znów zapadł na zapalenie oskrzeli.
– Nic mi nie będzie. Śnieg jest suchy jak wronie kości.
– Kiedy wrócisz, będzie już na ciebie czekała gorąca zupa pomidorowa.
– Jesteś aniołem, Lizzie.
Otworzył kuchenne drzwi i wyszedł na zewnątrz. Lizzie stanęła przy oknie i obserwowała, jak ojciec idzie przez podwórze w stronę stodoły. Ostatnio sprawiał wrażenie bardzo samotnego. Czasami wchodziła do salonu i widziała, jak siedzi przy piecu, z książką na kolanach, jednak wcale jej nie czyta. W takich chwilach wracał myślami do poprzedniej zimy, kiedy matka Lizzie, jego żona, była jeszcze razem z nimi.
Lizzie wytarła kuchenny stół, po czym umieściła naczynia w zmywarce. Była wysoką dziewczyną, o długich kasztanowych włosach związanych w koński ogon. Miała duże niebieskie oczy i niezwykle bladą twarz księżniczki z obrazów prerafaelitów, tak jakby całe dotychczasowe życie spędziła, snując się po podmokłych łąkach albo leżąc na otomanie i cierpiąc na chorobę płuc. Tymczasem wychowała się właśnie na tej farmie, z ojcem, matką i trzema braćmi. Szkołę porzuciła w wieku szesnastu lat. Dwa i pół roku temu poślubiła Teda, piętnaście lat od niej starszego wdowca, który prowadził w Winsted wypożyczalnię maszyn rolniczych. Nigdy nie mówiła o Tedzie ani o nocy poślubnej, jednak uciekła z Winsted nad ranem i nigdy już tam nie wróciła.
Thomas Carpenter otworzył wielkie drzwi stodoły i jego oczom ukazał się jego ukochany żółty minitraktor club cadet, częściowo przykryty brezentem. Wzdłuż jednej ze ścian umocowane były półki. Stały na nich chyba wszystkie rodzaje farb i odrdzewiaczy, jakie tylko można kupić. Były na nich poukładane także ostrza kos, nożyce, sekatory i skomplikowane oprzyrządowanie do traktora, przeznaczone do prac polowych.
Nowe żółte łopaty do odśnieżania były już przymocowane do maszyny. Thomas kupił je w sierpniu od Teda, kiedy pojechał do Winsted, by porozmawiać na temat rekompensaty za nie skonsumowane małżeństwo Lizzie. Ted uparcie utrzymywał, że małżeństwo zostało skonsumowane, „mimo że Lizzie nie była w stu procentach uświadomiona, co do czego powinno pasować”. Jednak w geście pojednania zaoferował Thomasowi superpług śnieżny, mocowany z tyłu traktora, i to z siedmioprocentową zniżką.
Już od kilku dni Thomas modlił się, choć ukrywał to przed córką, by spadło tyle śniegu, żeby wreszcie mógł wypróbować swój pług. Gdyby śnieg nie spadł, poczułby się ukarany przez Boga za to, że zdradził zaufanie córki.
Zrzucił brezent z traktora, wspiął się na siedzenie i włączył silnik. Odczekał kilka minut, żeby silnik się rozgrzał, i powoli wyjechał ze stodoły. Łopaty pługa przez chwilę szurały nieprzyjemnie po betonie, po czym nagle rozległ się łagodny szum, kiedy natrafiły na śnieg.
Thomas jeździł przez chwilę w kółko i obserwował, jak za pługiem tworzą się przetarte ze śniegu ścieżki. Ted miał rację. Nowe łopaty naprawdę dobrze odgarniały śnieg, a ponieważ były ciągnięte, a nie pchane, silnik traktora pracował o wiele swobodniej.
Dotarł do bramy i szerokim łukiem skierował traktor z powrotem na podwórze. Z drzew po przeciwnej stronie drogi zerwała się chmara wron, które wykonały nad nim kilka nerwowych kółek, skrzecząc z irytacją. Z całego serca ich nienawidził. Kiedy Margaret zabierano do szpitala, kilkanaście wron zasiadło na płocie i cieszyły się z jego bólu i żalu, strosząc pióra jak ponure czarne diabły, którymi były w rzeczywistości.
Siedział tyłem do furgonetki i był łatwym celem. Pokonał już jedną trzecią drogi do stodoły, kiedy padł strzał. Pocisk trafił niecałe dziesięć centymetrów w lewo od kręgosłupa i wydarł mu z klatki piersiowej wielki kawał serca. Na świeżo oczyszczone podwórze trysnęła krew, czerwona jak zupa pomidorowa Lizzie.
Thomas przechylił się na bok, jednak nie spadł z siodełka. Traktor nadal jechał w kierunku stodoły, ciągnąc za sobą pług. Wtoczył się prosto przez otwarte wrota i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy uderzył w jakąś maszynę stojącą pod ścianą. Jego silnik jeszcze przez chwilę pracował, po czym zgasł.
Cisza. I nagle rozskrzeczały się wrony, jakby zdały sobie sprawę, że wreszcie odniosły zwycięstwo.
Po chwili Lizzie otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz.
– Tato! – zawołała. – Tato, gdzie jesteś?
Triumfujący Feely
Feely odwrócił się do Roberta. Jego szeroko otwarte oczy błyszczały radością i podnieceniem.
– Widziałeś to, człowieku? Widziałeś?
Robert klęczał za nim, wyglądając na zewnątrz przez tylną szybę chevroleta.
– Wspaniały strzał, Feely. Naprawdę, wspaniały strzał. Feely kilkakrotnie uderzył pięściami w poduszki.
– Człowieku, on nadal jechał, mimo że był już martwy. Wciąż jechał! To niewiarygodne! „Ludzie, muszę odgarnąć ten śnieg, mimo że mam w plecach wielką dziurę”.
– Dostałeś go, Feely, bez dwóch zdań. Od dzisiaj w stanie Connecticut jest o jednego szczęśliwego faceta mniej, i to tylko dzięki tobie.
Feely przesiadł się na przód furgonetki.
– To nadzwyczajne, człowieku! Widziałeś, jak on jechał? Wjechał tym traktorem prosto do stodoły!
Robert otworzył drzwiczki.
– Na nas czas. Musimy się zwijać.
– Wjechał prosto do stodoły, tra-ta-ta, jakby zupełnie mc się nie stało. A tymczasem był już martwy!
– Daj spokój, Feely. Ustawmy siedzenia i spieprzajmy stąd do diabła.
Feely wysiadł z samochodu.
– Co ci jest, człowieku? Czy to nie było zabawne?
– Przekomiczne. A teraz pomóż mi ustawić to siedzenie.
Podnieśli oparcie i ustawili je w prawidłowych pozycjach.
– Chyba nie jesteś zły – zapytał w pewnej chwili Feely – że to nie ty go zastrzeliłeś?
– Niby dlaczego miałbym być zły?
Feely głębiej naciągnął nauszniki swojej czapki.
– Niewiarygodne, jakie to jest wspaniałe przeżycie. To znaczy, zlikwidować kogoś. Tego nie można opisać. W żadnym słowniku, w żadnym leksykonie nie znajdę właściwych słów. – Machał rękami i uderzał się w boki jak pingwin. – Ojciec Arcimboldo i te wszystkie jego opowieści o znaczeniu słów… „Kropla atramentu zmusza do myślenia miliony ludzi…” Cóż, trzeba przyznać, że zasadniczo miał rację, ale różnica polega na tym, że raczej nie ma szans zobaczyć, jak ktoś reaguje na to, co napisałeś. Napisane przez ciebie słowa mogą wywołać u kogoś nawet atak serca, albo coś takiego, ale ty nie będziesz tego świadkiem, to nie będzie twoim doświadczeniem. Tymczasem tutaj… Cholera jasna!