– Może zawiozę ją do domu? – zapytała blondynka.
– To nie będzie konieczne, dziękujemy pani. Jest w szoku. Odwieziemy ją do szpitala i wszystkim się zajmiemy.
– Ona potrzebuje ciepłego mleka z brandy – upierała się blondynka. – Kiedy mój ojciec odciął sobie piłą mechaniczną wszystkie palce u ręki, moja matka podała mu właśnie mleko z brandy.
– Będę o tym pamiętała – powiedziała Doreen. – Rozumie pani, jeśli… – Zatrzepotała dłonią.
– Bardzo nam pani pomogła – zapewnił kobietę Steve i uśmiechnął się.
Blondynka skinęła głową, po czym z grymasem niechęci na twarzy popatrzyła na Doreen. Ta jednak nic sobie z tego nie robiła. Była przyzwyczajona do ludzkiej niechęci. Jej mąż, Newton, opuścił ją w środę przed Świętem Dziękczynienia, zabierając ze sobą dzieci, psa i książeczkę oszczędnościową, wystawioną przez bank First Connecticut. Bardzo jej teraz brakowało tej książeczki.
Steve wziął Sylvię za rękę.
– Pani Stanton, zawieziemy panią do szpitala, jednak najpierw muszę zadać pani kilka pytań.
Sylvia, wciąż się trzęsąc, wbiła w niego spojrzenie.
– Niczego nie widziałam. Akurat próbowałam znaleźć jakąś stację w radiu. Nawet nie widziałam, jak się przewrócił.
– Może zauważyła pani kogoś w pobliżu stacji?
– Nikogo. Nie.
– Nie widziała pani żadnego pojazdu przejeżdżającego autostradą? Może coś zwróciło pani uwagę? Na przykład samochód, który poruszał się bardzo powoli?
Sylvia potrząsnęła głową.
– A może jakiś pojazd zatrzymał się w pobliżu?
– Nie widziałam żadnego innego pojazdu. Byliśmy na tej stacji jedynymi klientami.
– Czy słyszała pani coś? Jakiś głośniejszy trzask?
– Niczego nie widziałam i niczego nie słyszałam. Spojrzałam w tamtym kierunku dopiero wtedy, kiedy przyszło mi do głowy, że Howard jakoś długo płaci za tę benzynę. Wtedy właśnie zobaczyłam, że leży na betonie. Pomyślałam – pomyślałam, że się przewrócił i zaraz wstanie.
– I naprawdę nie widziała pani żadnego samochodu ani żadnej osoby?
– Nic takiego nie pamiętam.
– Pani Stanton, czy zna pani kogoś, komu mogłoby zależeć na śmierci pani męża? – zapytała Steven.
Sylvia gwałtownie zamrugała oczyma.
– Co pan sugeruje?
– Chciałbym się od pani dowiedzieć, czy ktokolwiek miał do pani męża jakieś pretensje. Może ktoś, z kim mąż prowadził wspólne interesy?
– Oczywiście, że nie. Howard jest rotarianinem! Właśnie do rozmowy miała się wtrącić Doreen, gdy z tyłu samochodu rozległ się cichy pisk.
– Och, biedactwo, obudził się – powiedziała Sylvia. Sięgnęła na tylne siedzenie i po chwili posadziła sobie na kolanach małego labradora. – To prezent dla mojej córki na Boże Narodzenie. Wracaliśmy właśnie z Norwalk, gdzie go kupiliśmy.
– W porządku, dziękuję pani. – Steve westchnął. – Mamy już obraz sytuacji. Skinął na młodą pielęgniarkę, żeby się nią zajęła, i razem z Doreen oddalił się od samochodu.
Po chwili policjantka syknęła:
– Był rotarianinem i nie miał wrogów? Nieprawdopodobne.
– Porozmawiamy z nią jeszcze, nie denerwuj się. Teraz jest zbyt zszokowana, żeby spodziewać się po niej jakiegoś sensownego zeznania.
– A ja wyznaję zasadę, że żelazo należy kuć, póki gorące.
– Wiem o tym. Ja natomiast uważam, że należy trochę pogrzebać w przeszłości faceta, zanim zacznę zadawać wnikliwe pytania. Nawet jeżeli nam powie, że miał problemy z kimś w pracy, nie będziemy mieli żadnych danych, żeby to ocenić.
Obszedł explorera, a Doreen niechętnie podążyła za nim. Kasjer przestępował z nogi na nogę, jakby musiał iść do toalety. Był taki zdenerwowany, że Steve niemal uwierzył, że to on zastrzelił Howarda Stantona.
– Jak ci na imię, synu?
– Willis Broward. Willis, jak Bruce Willis.
Steve zapisał jego personalia.
– A więc, Willis, widziałeś, jak pan Stanton przewraca się na ziemię?
– Tak. Zapłacił za benzynę, wszystko w porządku, i idzie facet do samochodu. Odwraca się jeszcze, żeby na mnie popatrzeć, i pada bez życia. To wyglądało tak, jakby ktoś walnął go niewidzialnym kijem do baseballa. Łuup!
– W którą stronę się przewrócił?
– W tę. – Willis zademonstrował. – Tak jak teraz leży. Tyle że poleciał na bok. Jego żona wyskoczyła z samochodu, zaczęła wrzeszczeć, przewróciła go na plecy i zaczęła bić po klatce piersiowej.
– A co ty zrobiłeś?
– Wyszedłem na zewnątrz, żeby dokładniej zobaczyć, co się stało, kiedy jednak zobaczyłem, że mózg faceta rozprysnął się po betonie, wróciłem do sklepu i zadzwoniłem po policję.
– Czy widziałeś, że ktoś się tutaj kręcił? Na przykład zanim to się stało?
Kasjer głośno pociągnął nosem i pokręcił przecząco głową.
– Oglądałem telewizję.
– Może zauważyłeś, jak ktoś ucieka? Może jakiś pojazd ruszający z piskiem opon?
– Nikogo i niczego nie widziałem, jak pragnę zdrowia. Zobaczyłem jedynie, jak facet pada na ziemię. Może zastrzelił go jakiś snajper ukryty w lesie?
– W porządku – powiedział Steve. – Później jeszcze porozmawiamy.
Kasjer wahał się jeszcze przez chwilę, po czym dodał:
– Naprawdę, bardzo mi przykro, że ten facet nie żyje, ale to był palant.
– Czyżby? Dlaczego pan tak twierdzi?
– Nie chciał wziąć mojego długopisu, żeby podpisać zakup kartą kredytową. Powiedział, że być może roznoszę jakieś zarazki.
– A roznosisz? – zapytała Doreen.
Feely łapie okazję
Feely stał przy autostradzie już od ponad dwóch godzin, jednak nikt się nie zatrzymał. Nikt nawet nie zwolnił. Policzki miał tak zesztywniałe z zimna, że nie mógł zaciskać zębów, a w butach miał jedynie dwie lodowe rzeźby w kształcie stóp. Czuł, że zaraz się podda i pójdzie z powrotem do centrum miasta.
Zamknął oczy.
– Och, Mario, Matko Boża, pozwól mi ruszyć na północ i wypełnić moje przeznaczenie. Ale jeśli przeznaczasz dla mnie coś innego, poddam się Twojej woli i udam się tam, dokąd poprowadzi mnie Twoja nieskończona mądrość. Amen.
Powoli zaczynał rozumieć, że konieczność udania się w drogę powrotną jest nieuchronna, kiedy zza ściany śniegu wyłonił się ciemny chevy i zaczął hamować dokładnie w miejscu, w którym on czekał. Zanim auto na dobre stanęło, ślizgało się przez ponad dwadzieścia metrów i wreszcie zastygło nieruchomo na poboczu pod kątem prostym do kierunku jazdy. Z jego rury wydechowej wydobywały się kłęby czarnego dymu, jakby wóz przybywał wprost z piekła, a za kierownicą siedział sam Jack Nicholson.
Feely zawahał się. Nie był pewien, czy samochód zatrzymał się akurat dla niego. Stał jednak z włączonym silnikiem i kiedy minęło piętnaście sekund, kierowca dwukrotnie niecierpliwie nacisnął na klakson. Feely ruszył niemal biegiem i po chwili znalazł się przy drzwiach po stronie pasażera.
Szyba na drzwiczkach zsunęła się w dół. Feely od razu poczuł docierający z wnętrza auta odór dymu papierosowego i alkoholu.
– Chcesz, żeby cię podwieźć? – zapytał kierowca suchym, skrzekliwym głosem.
– Tak, proszę pana. Stoję tutaj już od godziny i prawie zamarzłem na śmierć. Niemal straciłem nadzieję.
– Dokąd zmierzasz?
– Właściwie nie mam wyznaczonego żadnego konkretnego celu. – Feely osłonił oczy przed śniegiem, jednak kierowca wciąż był dla niego tylko niewyraźną sylwetką we wnętrzu kabiny.