Margit Sandemo
Zły Sen
Tytuł oryginału: „Forhekset”
ROZDZIAŁ I
Drogą pod górę, wiodącą ku dużemu białemu domowi, wędrowała młoda dziewczyna. Szła powoli, niemal powłócząc nogami, jakby opuściła ją cała radość życia. W ślicznych niebieskich oczach czaił się smutek, a bystry obserwator dostrzegłby coś jeszcze: dręczącą tęsknotę. Za czym? Może za miłością?
Dziewczyna całą sobą zdawała się krzyczeć, że w jej życiu rozpaczliwie brak właśnie miłości.
Na pozór mogłoby się wydawać, że ma wszystko, czego tylko dusza zapragnie, ale odnosiło się wrażenie, że ta młoda panna o nieobecnym spojrzeniu i miękkich, zmysłowych ruchach nie umie sobie poradzić ze swymi uczuciami.
Nikt nie wiedział o koszmarze, który wciąż powracał do niej w myślach, dzień i noc nie dawał spokoju, ponieważ nie potrafiła go sobie dokładnie przypomnieć. Koszmarowi towarzyszyło coś, co przerażało ją w równym stopniu: wrażenie zmysłowości tak silnej, że graniczącej z opętaniem. Było to uczucie absolutnie niezrozumiałe, bo ona sama uważała się za istotę chłodną, z natury wręcz zimną. W stosunku do nielicznych mężczyzn, którzy coś znaczyli w jej życiu, nie potrafiła żywić nic poza cichym oddaniem.
Dziewczyną była Sissel Christhede, a dom należał do jej ojca.
Przystanęła, popatrzyła na swoje gniazdo rodzinne. Nagle zobaczyła je oczami ludzi z wioski…
W jasny dzień, taki jak teraz, duży biały budynek musiał im się wydawać przytulny i gościnny, ale po zapadnięciu zmroku omijali go z daleka. Sissel wiedziała, o czym myślą.
Piękna posiadłość skrywała w swym wnętrzu tajemnicę. W ciemną grudniową noc przed ponad dwoma laty zniknęła stąd kobieta. Nie była to żądna przygód nastolatka czy też niezrównoważona neurotyczka, której ni stąd, ni zowąd wpadł do głowy pomysł, by uciec z domu. Martę Eng wszyscy znali jako trzeźwo myślącą, ponad pięćdziesięcioletnią kobietę, zawsze wesołą i uśmiechniętą, zadowoloną ze swego losu. Od lat pozostawała w tej rodzinie, można powiedzieć, że była prawie matką dla trójki teraz już dorosłych dzieci. Rodzoną matkę straciły wcześnie, zmarła wkrótce po przyjściu na świat Sissel. Marta, wówczas młoda kobieta, pracowała u państwa Christhede jako pomoc domowa. Ojciec dzieci, dla którego liczył się tylko jego ród wywodzący się od któregoś z cesarzy, nie potrafił poradzić sobie sam z wychowaniem trójki maleństw, Marta natomiast podjęła się tego z radością.
Dzieci ją ubóstwiały. Marta była naprawdę wspaniałym człowiekiem, zawsze pełnym radości życia, przyczyny jej nagłego zniknięcia nie mogła więc stanowić depresja. Ludzie ze wsi twierdzili też, że nie miał miejsca żaden wypadek. Ich zdaniem w grę wchodziły tylko czary.
A oto co wydarzyło się przed dwoma łaty:
Zbliżało się właśnie Boże Narodzenie, Marta zajmowała się przygotowaniem świątecznych wypieków, wcześniej rozwiesiła pranie, a ciasto na pierniczki, które zamierzała piec następnego dnia, włożyła do lodówki. Wszyscy domownicy położyli się spać w dobrym nastroju, udzieliła im się radosna, pełna wyczekiwania atmosfera. A następnego ranka… Marty po prostu nie było. Zniknęła bez śladu. Rzekę skuwał lód, śnieg w lasach pozostał nietknięty. Żal i rozpacz zagościły w pięknym domu na wzgórzu.
Raz po raz rodzina omawiała tamten ostatni wspólny wieczór, przypominała sobie każdy najdrobniejszy szczegół, każde wypowiedziane przez Martę słowo. W jej zachowaniu nie zauważono niczego zastanawiającego. Cokolwiek ją spotkało, owego wieczoru Marta, mówiąc domownikom dobranoc i idąc spać, nie przeczuwała, co się wydarzy. Rano stwierdzili, że musiała położyć się do łóżka, zniknęła też jej nocna koszula, ale pozostałe rzeczy leżały na swoim miejscu. Zagadka nie miała wyjaśnienia.
Upłynęły dwa długie lata. Wspomnienie Marty bolało niczym rozjątrzona rana. Trwanie w niewiedzy o tym, co się stało z człowiekiem, bywa po stokroć gorsze od wiadomości o jego śmierci.
Był jednak ktoś, kto wiedział więcej o ostatnim wieczorze Marty. Ale milczał.
To Tomas, mąż starszej z sióstr, Agnes. Małżonkowie pobudowali się w pobliżu posiadłości rodu Christhede, stąd też wraz z dwojgiem dzieci często gościli w dawnym domu Agnes.
Tomas, krzepki wieśniak, stał teraz na podwórzu i w zamyśleniu obserwował Sissel, która daleko w dole zaczynała wspinać się na wzgórze. Zatrzymała się, jakby nie miała siły iść dalej, całą sobą wyrażała beznadziejność. Tomas przygryzł wargę. Co się dzieje z Sissel? Zdawał sobie sprawę, że powinien z nią porozmawiać, lecz wciąż to odkładał.
Często wracał pamięcią do owego wieczoru przed dwoma laty, kiedy siedział w wielkiej, przytulnej kuchni, noszącej wyraźne cechy osobowości Marty. Podłogę zaścielały wesołe kolorowe chodniki, na ścianie rządkiem wisiały filiżanki i kubki, a w oknach stały staromodne pelargonie. Sissel, z charakterystycznym dla młodości, połączonym z lękiem zainteresowaniem dla wszystkiego, co ma związek ze śmiercią, twierdziła, że od pelargonii czuć trupem, i koniecznie chciała je wyrzucić, lecz Marta uparła się, by zatrzymać kwiaty. Być może też jej zmysł powonienia był słabszy.
Tomas jeszcze raz wrócił myślą do ich ostatniej rozmowy w cztery oczy. Zaskakujące słowa Marty sprawiły, że zareagował śmiechem.
– Straszy? Tu, w tym domu? To niedorzeczne. I w dodatku ty to mówisz? Ostatnia osoba, którą bym podejrzewał o to, że wierzy w duchy!
Marta zmieszana wałkowała ciasto na pierniczki tak zamaszyście, że obłoki mąki unosiły się w powietrzu.
– Nie śmiej się ze mnie, Tomasie, to poważna sprawa. Nie miałam na myśli duchów, tylko zjawisko, które tak się jakoś nazywa… poler… polder… Nie, nie pamiętam!
Bacznie przyglądał się jej dobrze znanej postaci, od której zawsze emanował taki spokój, siwiejącym włosom, ciepło patrzącym, mądrym oczom. Słowa o duchach były w ustach Marty czymś tak niezwykłym, że Tomas poczuł się nieswojo. Wyraźnie widział, że Marta nie żartuje, i spoważniał.
– Chodzi o poltergeista? – spytał. – O przedmioty, które się poruszają, chociaż nikt ich nie dotyka? Podobno coś takiego rzeczywiście istnieje, ale ja nie bardzo w to wierzę. W dodatku tutaj, w tym pięknym, jasnym domu! Nie, Marto, to niemożliwe.
– Ale tak właśnie jest – stwierdziła z uporem. – I chciałam porozmawiać o tym właśnie z tobą, bo ty jesteś z tym najmniej związany, mieszkasz gdzie indziej. A moim zdaniem to wszystko zaczyna być… straszne!
– Duchy zwykle bywają straszne – dobrodusznie uśmiechnął się Tomas. – Gdyby nie fakt, że Sissel jest w domu zaledwie od paru godzin, przypuszczałbym, że uwierzyłaś w jej opowieści. Ona przecież uwielbia rozprawiać o upiorach i ponurych tajemniczych zjawiskach.
Marta potrząsnęła głową.
– Sissel nie ma z tym nic wspólnego. I pamiętaj, w żadnym wypadku nie wolno ci jej nawet o tym wspomnieć. Ona rzeczywiście uwielbia duchy, ale na pewno nie we własnym domu. W dodatku takie!
Tomas spoglądał na Martę z powątpiewaniem. To, co mówiła, nie mieściło mu się w głowie. Był zwykłym, spokojnym człowiekiem o tradycyjnych poglądach, nie stawiającym wygórowanych żądań. Tak jak Carl, najstarszy z dzieci Christhede, jego rówieśnik i szwagier, służył niegdyś w wojskach ONZ. Marta wysoko ceniła Tomasa i cieszyło ją, że Agnes się z nim związała. Małżeństwo okazało się bardzo szczęśliwe, być może przede wszystkim dlatego, że sama Agnes była otwartą, nieskomplikowaną istotą, całkiem pozbawioną owego poczucia wartości własnego rodu, charakterystycznego dla ojca i brata. Stary pan Christhede krótkim wzruszeniem ramion zaakceptował Tomasa jako zięcia. W Norwegii wszak nie było już szlachty, nie mógł więc zanadto grymasić.