Nic nie rozumiejąc patrzyli, jak ciężkim krokiem opuszcza pokój. Na zewnątrz było przejrzyście i cicho. Oparła się o słup werandy. Pociągnęła nosem, sucho zaszlochała.
Chwiejnie zeszła po dwóch stopniach na trawę. Jak lunatyczka ruszyła dalej w spokojną noc, nie zdając sobie sprawy, co robi.
To tak bardzo bolało… Jakby w jej wnętrzu rozległ się krzyk, niosąc się echem po nieskończonej przestrzeni – inaczej nie potrafiła określić pustki, która ją wypełniała. Myśląc o Stefanie Svartem odczuwała ogromną gorycz, chociaż zdawała sobie sprawę, że to niesprawiedliwe. Najbardziej bolało ją, że wszystkie marzenia o nim legły w gruzach. Nigdy już nie będzie mogła o nim myśleć, nawet jako o postaci ze snu. To co czyste, nie zbrukane, odeszło.
Często bywa tak, że wytęsknioną, wyśnioną osobę otacza jakiś nieziemski blask. Kiedy się natomiast bliżej pozna ukochanego, okazuje się on zwykle przyziemną, prozaiczną figurą, nieobce mu są ludzkie słabości i ułomności.
Ale on podobał się Sissel także jako żywa istota. Dlatego tym większy przeżyła szok.
On, jej wilkołak, w tajemnicy, za plecami Carla, romansował z Ritą! Ta myśl była dla Sissel nieznośna.
Po cóż miała teraz żyć?
Chwilami dławiło ją łkanie, ale nie był to prawdziwy płacz, nie popłynęły łzy. Tylko ta pustka, ból ściskający piersi, poczucie beznadziejności i bezradność. Nie potrafiła nic przedsięwziąć, nawet myśli nie była w stanie zebrać, chaotycznie wirowały w jej głowie. Napływały i odchodziły, zanim zdążyła pomyśleć je do końca.
Szła po nierównym terenie, zaczepiając o giętkie gałązki jałowców, ale nawet tego nie czuła. Daleko, bardzo daleko za plecami słyszała, że ktoś woła jej imię. Dlaczego? Nie mogła tego pojąć, bo opuściła świat ludzi. Własne stopy, przemieszczające się mechanicznie, zdawały się nie mieć z nią nic wspólnego.
Całkowicie zawładnął nią bezbrzeżny smutek. Nie mogła sobie z nim poradzić. Dlatego szła, wciąż szła, aby odejść od czegoś, czego i tak nie zdoła zostawić za sobą.
Krzyków nie było już słychać, znalazła się zbyt daleko.
Ocknęła się stojąc w środku górskiego potoku. Lodowaty chłód wody wyczuwalny przez kalosze sprawił, że zaczęła myśleć jaśniej.
Cóż, na miłość boską, robi w gęstym brzozowym lesie w nocy?
Potarła dłonią czoło i rozejrzała się dokoła, zdziwiona, jakby właśnie się obudziła.
Serce głucho waliło jej w piersi.
Marta przyszła. Marta! A ona uciekła, pochłonięta małostkowymi, egoistycznymi problemami.
Sissel nie rozumiała, że właśnie owa wielka radość po latach nieznośnego napięcia i udręki wywołała szok, który przyczynił się teraz do jej osobliwego zachowania. Dziewczyna nie umiała poradzić sobie z przeżyciami ostatnich godzin, na krótką chwilę wyrzuciła je ze swej świadomości, jakby chciała uchronić się przed kolejnymi wstrząsami.
Teraz dotarło do niej, że musi jak najprędzej wracać do domku, pomimo krwawiącego serca winna była Marcie przynajmniej tyle szacunku.
Przejście przez brzozowe zarośla okazało się bardzo uciążliwe. Wśród powykręcanych krzewów górskiej brzozy istniały co prawda wydeptane przez krowy ścieżki, ale jałowce i sprężyste gałązki niskiej wierzby utrudniały przejście.
Sissel przystanęła. Wydawało jej się, że po drodze mijała kilka potężnych bloków skalnych, trudnych do sforsowania – między nimi kryły się zdradliwe rozpadliny, w które można było wpaść i złamać nogę. Teraz jednak nigdzie nie widziała żadnych wielkich głazów.
Góry nie pomogły jej ustalić właściwego kierunku, bo po prostu ich nie widziała. Gęsty brzozowy las otaczał ją, okrążał, jakby nacierał. Okolica nie była płaska, lecz w pobliżu brakowało jakiegokolwiek wzgórza, z którego mogłaby mieć lepszy widok. Teren nie nachylał się też dostatecznie, by stwierdzić, po której stronie leży dolina.
Pozostawało jej jedynie podążać w stronę, która, jak przypuszczała, była właściwa.
Szła i szła, uparcie przedzierała się naprzód. Czasami mogła iść kawałek ścieżką, która w końcu niknęła albo przecinała ją inna dróżka, albo też rozdzielała się, zmuszając do podjęcia decyzji. Górski wiatr był teraz zimny, Sissel miała wrażenie, że otacza ją śnieg.
Zatrzymała się i zawołała:
– Hop! Hop! Tomas! Marta!
Nie chciała wołać jego, Stefana, nie chciała o nim nawet myśleć.
Nikt jej nie odpowiedział. Przyroda wydawała się jeszcze bardziej milcząca.
O ile dobrze się orientowała, mogła już minąć domek albo też szła w zupełnie niewłaściwym kierunku, coraz bardziej się oddalając.
Co oni sobie o niej pomyślą? Że siedzi gdzieś i się dąsa?
Usłyszała czyjeś wołanie i gwałtownie się zatrzymała. Nasłuchiwała.
Wołanie rozległo się jeszcze raz.
Zrezygnowana poszła dalej. Dobrze znała ten niesamowity, dziwny krzyk. To nur.
Ale może dzięki niemu zdoła ustalić, gdzie jest jezioro? Wszak nury trzymają się wody. Według wszelkich obliczeń posuwa się więc we właściwym kierunku. A może małych górskich jezior jest tu więcej?
Zaczęła się naprawdę niepokoić.
Nagle wokół niej się rozjaśniło. Polana w lesie.
Domek letniskowy!
Ale czy ten właściwy? Nie bardzo pamiętała, jak wyglądał tamten. Zabejcowany na brązowo jak większość. Jak ten.
Ten jednak był za duży, stał jakoś inaczej.
Nadzieja się rozwiała. Stąd jednak miała lepszy widok na okolicę.
Tak, to góry po drugiej stronie doliny. Musi to więc być dobra droga. Jeśli pójdzie dalej prosto przez las…
Nie miała ochoty zagłębiać się znów między drzewa, ale o tej porze roku drewniane domki są nie zamieszkane, bez sensu więc było pozostanie tutaj.
Spróbowała zawołać jeszcze raz i teraz wydało jej się, że gdzieś bardzo, bardzo daleko ktoś jej odpowiedział.
Ale pewnie tylko poniosła ją wyobraźnia.
Znów więc szła przez las, gęsty i splątany, a teraz jeszcze na dodatek bagnisty i mokry. W równych odstępach czasu zatrzymywała się i wołała, a potem, nasłuchując, wyczekiwała odpowiedzi. Czasami wmawiała sobie, że coś słyszy, to znów wokół panowała grobowa cisza.
Nigdy jeszcze Sissel nie czuła się tak osamotniona.
Nagle drgnęła.
W lesie trzasnęła gałązka.
Niedźwiedź? O tej porze roku to niemożliwe.
Łoś? Ze strachem przełknęła ślinę. Nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z łosiem.
Stała nieruchomo tak długo, aż zdrętwiały jej łydki, zrobiła więc kilka ostrożnych kroków.
Nic się nie stało.
Jeszcze kilka kroków. Z sercem w gardle przemykała się jak Indianin.
Nastąpiła na prawie niewidzialną gałązkę w trawie, w nocnej ciszy trzask zabrzmiał niczym wybuch.
W zaroślach natychmiast coś się poruszyło. Sissel straciła panowanie nad sobą i z krzykiem rzuciła się między pnie, tam gdzie nie było żadnej ścieżki.
Ale zwierzę biegło za nią! W płucach jej świszczało ze strachu, a może jęknęła? Tak, raczej tak, bo przecież w płucach ze strachu nie piszczy, pomyślała w bezsensownej próbie odwrócenia myśli od wielkiego stworzenia, które gnało za nią.
To musiał być niedźwiedź, nic innego. Ożył koszmar lat dzieciństwa: ona, Sissel biegnie przez wielki, obcy las, bo goni ją rozwścieczony niedźwiedź…
Wreszcie stało się to, co musiało się stać: potknęła się na usypisku kamieni i runęła głową w przód, daleko, bo przecież biegła szybko.
Gałązki jałowca i wilgotne karłowate brzozy zamknęły się nad jej głową. Jałowiec drapał mocno zaciśnięte oczy, kłuł w przygryzione wargi. Sissel starała się odzyskać równowagę, lecz bez powodzenia. Wreszcie całe to trzęsienie ziemi zakończyło się niespodziewaną ciszą. Sprawdziła, czy jeszcze żyje i czy wszystko ma całe, a potem znieruchomiała w plątaninie roślin.