Sissel szeroko otworzyła oczy.
– Rzeczywiście, puchar. Skąd…?
Doktor potrząsnął głową.
– Mów dalej! – poprosił.
– Na ogół jednak nikogo więcej nie ma. Tylko my dwoje. On jest dla mnie… bardzo miły i…
Nie, nie zdoła opowiedzieć o pocałunku. To zbyt piękne, by odsłaniać przed innymi.
– Rozumiem – powiedział krótko doktor Gren i Sissel rzeczywiście mu uwierzyła. – Powiedz mi, czy w tym pokoju było łóżko?
– Tak. – Sissel się zarumieniła. – Z tyłu. Zaścielone pierzynami.
Gren ze zrozumieniem pokiwał głową. Ile on właściwie wie? pomyślała ogarnięta paniką.
Nils zakaszlał, kiedy zaczęli mówić o łóżku. Wyglądało na to, że ma ochotę wyjść. Bardzo dobrze, pomyślała Sissel.
– A potem ten mężczyzna mówi coś dziwnego – wyjąkała. – Zupełnie niezrozumiałe słowa. Powtarzają się za każdym razem.
– Co to takiego? – spytał Gren, sadowiąc się wygodniej. Wyglądał na dość zadowolonego z siebie, jak gdyby problem, z którym miał do czynienia, okazał się prosty.
Sissel próbowała się wykręcać.
– Och, to takie niemądre… No dobrze, mówi: „Gdzie się urodziłaś, gdzie wychowałaś, gdzie swą panieńską suknię dostałaś?”
– Chwileczkę! – wybuchnął Nils. – Jeśli to taki sen, to oszczędź nam reszty.
– To prawda, Sissel – zawtórował mu Carl. – Są pewne granice!
– Nie musicie się bać! – uniosła się Sissel. – Bo nie ma żadnej „reszty”. W tym miejscu sen się urywa.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że tego żałujesz? – spytał Nils z kwaśną miną.
– Nie mów głupstw – usadził go Tomas, a Sissel posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie.
Sto dzikich koni nie wyciągnęłoby z niej drugiej wersji snu, w której ten mężczyzna brał ją w ramiona i niósł do łóżka. Snu, który tylko jeden jedyny raz skończył się tak, jak najwidoczniej miał się skończyć. We wszystkich pozostałych przypadkach przerażały ją rozjarzone oczy w demonicznej twarzy i siłą woli się budziła.
Sissel nie była taka głupia, żeby nie rozumieć znaczenia sennych zwidów. Ujawniały jej potrzeby erotyczne, których nie mogła zaspokoić. Jednocześnie bała się przekroczyć pewną granicę. Wiedziała, że to surowe wychowanie ojca blokuje jej uczucia i wywołuje lęk przed seksem, lęk, którego tak chciała się pozbyć. Biedny Nils, dostanie zimną żonę, w dodatku zakochaną w nie istniejącym demonie. Najgorsze jednak, że nie miała wcale ochoty zostać żoną Nilsa.
– Sissel – wtrąciła się Agnes. – Nie wspomniałaś nic o rękach!
– O rękach? – powtórzył doktor Gren z tajemniczym błyskiem w oku.
– Tak, o dłoniach tego mężczyzny. Zdaniem Sissel są jakieś dziwne.
– Opowiedz nam także o nich – poprosił doktor. – Chociaż chyba wiem, co powiesz.
Sissel spuściła wzrok. To był najgorszy moment. Miała nadzieję, że zdoła tego uniknąć.
– Są wielkości zwykłych ludzkich dłoni – powiedziała cicho. – I chyba mają jakieś palce. Tyle tylko, że to nie są dłonie. To… wilcze łapy.
Zapadła kłopotliwa cisza, przerwał ją wybuch śmiechu Carla:
– To znaczy wilkołak!
– Nie, nie! – zaprzeczyła Sissel. – To nie wilkołak.
– Wilcze łapy! – prychnął stary Christhede. – To śmieszne!
Doktor Gren uciszył go gestem.
– Proszę tak nie mówić! We śnie taki szczegół może wydawać się naprawdę przerażający. Ale wcale mnie to nie dziwi, tego fragmentu właśnie mi brakowało. I mogę cię uspokoić, Sissel, że to najłatwiejszy sen, jaki kiedykolwiek przyszło mi odczytywać. Co prawda pewne drobiazgi nie pasują do całości i nie bardzo je rozumiem, dziwne jest także, że śni ci się to tak często i budzi aż taki strach. Ale rozwiązanie jest bardzo proste. Powiedz mi, słyszałaś kiedyś o „Ziarnach zapomnienia”?
Sissel pokręciła głową. Nic z tego nie mogła zrozumieć.
– A czy imię Åsmund Frsægdegjæva coś ci mówi?
– Hm… nic poza tym, że to postać z piosenki ludowej.
Gren zwrócił się do majora Christhede.
– Czy macie książkę o norweskiej sztuce? I jakąś z norweskimi piosenkami ludowymi?
– Możliwe. Tak, myślę, że coś takiego powinno się znaleźć.
Sissel jęknęła. Napłynęło wspomnienie.
– Co się stało? – spytał czujny doktor.
– Nic takiego. Tylko właśnie te dwie książki wzięłam sobie tego wieczoru przed ponad dwoma laty, kiedy zniknęła Marta.
– Czytałaś je?
– O, tak, z pewnością. Ale akurat tej nocy byłam tak niepojęcie śpiąca, że chyba nad nimi zasnęłam.
– Czy mogłabyś przynieść te książki?
Sissel przejrzała biblioteczkę i podała mu książki. Doktor zaczął przerzucać strony.
– Twierdzisz, że ten mężczyzna był piękny. Czy tak wyglądał?
Podsunął jej pod nos „Malarstwo norweskie”. Sissel krzyknęła głośno, ale zaraz zasłoniła usta.
Na obrazie był ten pokój! Kozły, łóżko, kobieta trzymająca w dłoni puchar. Na krześle siedziała młoda dziewczyna, a przy niej, obejmując ją za ramiona, stał mężczyzna. Ale czy to na pewno mężczyzna, a nie troll? O, Sissel znała go tak dobrze! To był demon, o którym nigdy nikomu nie wspominała, ten, który wziął ją na ręce. Na obrazie jego oczy płonęły niesamowitym blaskiem, a zamiast dłoni i stóp miał wilcze, a może niedźwiedzie łapy. Proponował dziewczynie coś do picia, a dookoła malowidła biegł napis: „Gdzie się urodziłaś, gdzie wychowałaś, gdzie swą panieńską suknię dostałaś”.
Obraz nazywał się „Ziarna zapomnienia”, a namalował go Gerhard Munthe.
– I jak? – spytał doktor Gren. – Czy to on?
– Tak. I nie. Czasami.
– Czy to nie jest za każdym razem ten sam mężczyzna?
Ach, wkroczyła na niebezpieczne ścieżki! Lepiej uważać!
– Mniej więcej tak – odpowiedziała. – Lecz we śnie jest piękny, bardziej ludzki. Pokój natomiast wygląda dokładnie tak samo. Ale to nie wyjaśnia całego snu, zaledwie jego koniec.
– To prawda. Ten obraz ilustruje piosenkę ludową „Mała Kjersti”, opowiadającą o tym, jak król podziemnego świata bierze sobie za żonę dziewczynę z ludzkiego rodu. Posłuchaj tej zwrotki:
„Wędrują przez doliny, mała Kjersti się smuci,
łzami się zalewa, a lud pieśni nuci.
Deszcz leje, wicher wieje,
a w skale, w górach na północy
trwa zabawa”.
Czy to się nie zgadza?
Uśmiech Sissel przypominał sztuczny grymas.
– Hm, on raczej nie śpiewał, a ja nie płakałam, ale poza tym rzeczywiście mniej więcej tak mi się śniło.
– Natomiast opis podróży: łopot ptasich skrzydeł, niewidzialne fale, ciemność… Musimy sięgnąć do innej starej pieśni. Zdaje się, że tamtego wieczoru sporo zdążyłaś przeczytać. A przy swym zamiłowaniu do grozy przeczytałaś tekst jednej z najokropniejszych piosenek, tej o Åsmundzie Frasgedegjasva. Król wysłał go, by uwolnił księżniczkę z mocy złego trolla. By do niego dotrzeć, musiał przebyć Trollebotn. Zauważ: Trollebotn – Hestebotn, pomyliłaś je ze sobą. Posłuchaj opisu Trollebotn sporządzonego przez Munthego, na pewno wyda ci się znajomy: „Straszny czas, kiedy trolle nie były dobrodusznymi i głupimi stworami, lecz przebiegłymi olbrzymami, czas, kiedy wszystko było krwią i żelazem. Czarną nocą jechali przez morze, huk fal rozlegał się niczym odległy grzmot i szum skrzydeł czarnych ptaków. Poza tym panowała cisza i nigdy nie słyszano tam ludzkiego języka”.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
– Czy to znaczy, że cały ten sen wyczytałam? – z niedowierzaniem spytała Sissel. – Dlaczego więc wydaje mi się taki straszny?
– To właśnie jest dla mnie niezrozumiałe. Ale pociąga cię wszystko, co nadprzyrodzone, tajemnicze, prawda? W dodatku czytałaś to najwyraźniej tego samego wieczoru, kiedy miały miejsce inne nieprzyjemne wydarzenia, kiedy zniknęła twoja ukochana Marta. W ten sposób wryło ci się to w pamięć i zmieniło w koszmar. Mam rację?