Выбрать главу

Tego popołudnia życie powróciło na właściwe tory i wszystko byłoby jak najlepiej, gdyby nie ta scysja z Seldenem.

Janey zdawała sobie sprawę, że do tej pory nie odczuła z pełną mocą bólu rozstania. Czekał ją jeszcze kryzys z tego powodu, lecz na razie musiała być twarda i nie ulegać emocjom. Na łzy zawsze będzie czas, mnóstwo czasu, a w tym momencie sytuację z Seldenem należało jakimś sposobem obrócić na własną korzyść.

Westchnęła, wyglądając przez okno samolotu. Przychodziło jej do głowy wiele pomysłów, lecz nagle zrozumiała, że być może wcale nie będzie musiała kłamać. Przecież przed chwilą na przykładzie Dodo Blanchette przekonała się, jakie wrażenie jej historia robi na ludziach. Skoro Dodo była oburzona zdradzieckim postępkiem Seldena, to całkiem możliwe, że tak samo myślą inni. Można rozgłosić, że Selden Rose był jedyną miłością Janey, że jest zdruzgotana tym, jak ją potraktował. Może udawać zrozpaczoną, czemu nie? Świetny pomysł; nie ma takiego faceta, który by nie poleciał na starą śpiewkę o pięknej kobiecie, niesłusznie oczernionej.

A przede wszystkim Janey miała teraz dowód: scenariusz bezpiecznie schowany w walizce. Co prawda nie był to najlepszy dowód z możliwych. Jego treść była stanowczo zbyt wybuchowa, aby można go było pokazać komukolwiek – Janey płonęła ze wstydu na samą myśl o tym, co tam napisała. Tym bardziej było jej szkoda, kiedy przypominała sobie, że Selden dostrzegł w nim jakieś zalety. Takie już moje szczęście, pomyślała z goryczą, mam jedną jedyną szansę ratunku i nie mogę z niej skorzystać…

Znów dobiegł ją głos Comstocka Dibble'a, tym razem skarżącego się stewardesie, że dostał zwietrzałego szampana. Nagle przyszedł jej do głowy przerażająco śmiały pomysł. Przez chwilę bała się, czując szaleńcze bicie serca, że nie starczy jej odwagi. Szybko jednak ochłonęła. Właściwie czemu nie? Czy nie do takich wniosków doszła w Paryżu, tego dnia, kiedy dowiedziała się o pierwszym artykule w „New York Post"? Tak wtedy myślała: jeśli ktoś nie może pogodzić się ze swoją przeszłością, to nigdy nie ułoży sobie przyszłości.

Włożyła palec do ust. Nie chciała przez całe życie naprawiać błędów młodości, a udawanie, że nic nie zaszło, także nie zdawało egzaminu. Janey nie zdobyła tego, czego pragnęła, a chcąc być naprawdę szczerą wobec samej siebie, musiała przyznać, że nie zdobyła właściwie niczego. Po raz kolejny powróciła do punktu wyjścia: była bez pracy, bez pieniędzy (oprócz tych odłożonych w banku) i bez mężczyzny. Do tego jeszcze musiała walczyć o swoją reputację, a jej jedyną bronią była uroda…

Zadrżała na myśl, że za trzy miesiące skończy trzydzieści trzy lata, a za kilka lat dobiegnie czterdziestki. Co zrobi, jeśli w jej życiu do tej pory nie zajdzie żadna zmiana? Jeśli stanie się jak te kobiety, które nigdy do niczego nie doszły i w wieku czterdziestu lat nie mają ani męża, ani kariery? Janey nieraz widywała je na przyjęciach. Pamiętała ich wymuszony śmiech i ciuchy, które pasują dziewczynom nie starszym niż dwadzieścia pięć lat. Pamiętała też dobrze, że pomimo wszystkich tych starań nie oglądał się za nimi nikt, nawet taki robak jak Comstock Dibble…

Nie! O mało co nie krzyknęła na głos. Nie mogła pozwolić, żeby ją to spotkało. Musiała teraz zaryzykować, bo przez całe życie unikała właśnie tego – ryzyka. Zawsze szła po linii najmniejszego oporu, bo bała się, że sobie nie poradzi albo że się nie nadaje. Ten strach rzucił ją w ramiona Seldena i ten sam strach zaprowadził ją do George'a, z opłakanym zresztą skutkiem. Czy to naprawdę aż takie ważne, że ludzie poznają jej prawdziwą przeszłość? Już i tak publicznie nazwano ją prostytutką – czy może ją spotkać coś gorszego? A przecież zniosła to, bo była twarda…

No i proszę, znów to samo. Twarda zawodniczka. Chociaż z drugiej strony może to wcale nie było takie złe określenie? Może jest tak, że to właśnie twardzi zawodnicy wyrastają na zwycięzców…

Janey wstała i ruszyła w kierunku dziobu samolotu.

– Witaj, Comstock. – Słowa przeszły jej przez gardło bez wysiłku, jakby nigdy nic między nimi nie zaszło.

Dibble podniósł wzrok zirytowany, że mu się przeszkadza, a kiedy poznał Janey, w powietrzu powiało chłodem.

– Czego chcesz? – warknął.

Janey pochyliła się lekko w jego stronę.

– Nie uważasz, że obojgu nam wyjdzie na dobre, jeśli zobaczą, że rozmawiamy ze sobą?

Comstock chciał zaprzeczyć, ale nic nie powiedział. Jego oczy zapłonęły nagle pożądliwym blaskiem. Poklepał otwartą dłonią siedzenie fotela obok siebie.

– A o czym chcesz rozmawiać? – zapytał.

– O moim scenariuszu – odparła, wręczając mu plik luźnych kartek.

Rozdział 19

W wieczór oscarowej gali nad Los Angeles, niby olbrzymi złoty medalion, wisiał pomarańczowy księżyc. Jak zwykle prasa posłusznie odnotowała, że gwiazdy przybyłe na rozdanie nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej przyćmiły swym blaskiem ciała niebieskie. Dla publiczności Oscary stanowią noc uwielbienia dla dokonań wybitnych jednostek, które urastają nieomal do rangi bohaterów i wydają się przerastać wszystkich innych ludzi urodą i talentem. Jednakże dla mieszkańców tego ciasnego światka zwanego Hollywood jest to wieczór tysiąca intryg, zniewag, drobnych knowań i manipulacji rodem z ckliwych nowelek. Ostatnią statuetkę wręczono o godzinie dziewiątej wieczorem czasu zachodniego, lecz zabawa dopiero zaczynała się rozkręcać.

Tanner Cole, gwiazdor filmowy, wyjrzał przez przyciemnianą szybę limuzyny i zmarszczył brwi. Przed jego wozem stało już co najmniej dwanaście podobnych. Wszystkie czekały w kolejce, aby wysadzić wiezione sławy przed długim wąskim zadaszeniem ustawionym na parkingu restauracji Morton's, w której corocznie odbywał się bankiet „Vanity Fair".

– No nie… – jęknął głośno Cole. Od lat powtarzał dziennikarzom, że uwielbia swój zawód, kocha być gwiazdą, przepada za galą oscarową i jest absolutnie zachwycony bankietem w Morton's. Nienawidził tylko jednej rzeczy: kolejki limuzyn. Nie znosił czekać, a jak wiadomo, stłoczenie w jednym miejscu tylu gwiazd, żeby deptały sobie po piętach, jest całkowicie wykonalne.

Cole wyjął prymkę tytoniu do żucia ze srebrnego pudełeczka na pigułki i wepchnął sobie za dziąsło. Wiedział, dlaczego musi stać tutaj jak w korku: wszystko przez cholernych pismaków. Każda gwiazda musiała dać się obfotografować, a jeśli przed nią na czerwonym dywanie stała inna gwiazda dużego formatu, trzeba było czekać w samochodzie, żeby nie pozwolić się przyćmić. Tannera Cole'a tego typu obrządki nudziły śmiertelnie. „Gwiazdy", które im się oddawały, nie zasługiwały w jego mniemaniu na miano prawdziwych aktorów. Prawdziwy aktor ma gdzieś dziennikarzy. Prawdziwy aktor wie, że dziennikarze nie należą do „zawodu", a dla niego, prawdziwego aktora, „zawód" jest wszystkim.

Nacisnął przycisk i strzyknął śliną przez okno. Na trotuarze wylądowała wielka pecyna przeżutego zielonkawego tytoniu. Tanner Cole, absolwent Yale School of Drama (sprzed dwudziestu lat), uważał się za intelektualistę, a w dodatku (ale do tego przyznawał się tylko najbliższym przyjaciołom) za intelektualistę będącego ponad małostkowymi, ordynarnymi manipulacjami pazernego Hollywood. Nie było jednak poniżej jego godności informowanie prasy, że wśród jego znajomych znajdują się wartościowe jednostki, na przykład Craig Edgers, który aktualnie bawił w jego posiadłości wysoko na zboczach wzgórz Hollywood. Tanner widział Craiga nie dalej niż cztery godziny temu. Pisarz moczył się w wannie pełnej gorącej wody, popijając zieloną herbatę z lodem.