Nie zdjęła obrączki ani pierścionka zaręczynowego.
Szybko zsunęła je z palców i chciała schować do malutkiej wieczorowej torebki od Prady, ale zawahała się przez moment. Zalała ją fala okropnych wyrzutów sumienia. Nagle zapragnęła, żeby Selden był przy jej boku, żeby mógł zobaczyć moment jej wielkiego triumfu…
Widok tych dwóch obrączek nieuchronnie przywołał wspomnienia chwili, sprzed siedmiu miesięcy, kiedy Janey stanęła w blasku palącego słońca Toskanii, patrząc w oczy mężczyzny, który za chwilę miał zostać jej mężem. Była wtedy przekonana, że go kocha, ale po raz kolejny zawiodła się w miłości i oto znów była sama…
Czuła się poniekąd oszukana przez życie; kiedy człowieka spotyka w końcu coś dobrego, powinien mieć przy sobie kogoś, z kim mógłby podzielić się szczęściem. A Janey nie miała nikogo, nawet jednego przyjaciela… Siedziała sama na szerokim, obitym czarną skórą siedzeniu limuzyny i chciało jej się płakać.
Nie wolno, upomniała się. Wizażystka męczyła się nad jej twarzą dwie godziny i wzięła za pracę w dniu oscarowej gali pięćset dolarów (które Janey też musiała wyłożyć z własnej kieszeni), a poza tym przecież za chwilę miało się rozpocząć najważniejsze przyjęcie w jej życiu. Spojrzała jeszcze raz na obrączki leżące na dłoni. Narastająca ekscytacja ukoiła żal. Nowe początki zawsze są bolesne, a dzisiejszy wieczór miał zmienić całe jej życie; tego Janey była pewna…
Bo przecież czym właściwie są te obrączki, jeśli nie symbolem poddaństwa? Janey była już bliska wyrzucenia ich w patetycznym geście przez okno, ale powstrzymała ją myśl o życiu w nędzy, które przecież wcale nie było wykluczone. Tymczasem sam pierścionek zaręczynowy kosztował czterdzieści tysięcy dolarów; powinna go raczej sprzedać…
Z obojętną miną wrzuciła obrączki do torebki i wyjąwszy puderniczkę, przejrzała się w lusterku.
Był to jeden z tych szczęśliwych dni, kiedy uroda Janey błyszczała najjaśniej. Praktycznie rzecz biorąc, nie gasła ona nigdy, ale tej konkretnej nocy wydawała się żyć własnym życiem, jakby rozumiała, że teraz wszystko zależy od jej czarodziejskiej mocy. W rezultacie od Janey biło tego wieczoru jakieś wewnętrzne światło: jej włosy lśniły, a zęby oślepiały bielą na tle nowej, czerwonej szminki.
Janey, zadowolona ze swojego wyglądu, zamknęła puderniczkę i z przyjemnością przypomniała sobie, że uroda nie jest jej jedynym atutem.
Około jedenastej rano zadzwonił do niej Comstock Dibble z wiadomością, że chce zrobić film na postawie jej scenariusza. Dwa lata temu, kiedy zaczynała go pisać, po takim telefonie Janey na pewno skakałaby z radości; dla dziewczyny bez pracy i pieniędzy sprzedanie scenariusza było spełnieniem najśmielszych marzeń. Jednak od tego czasu sporo się wydarzyło, a ona zdążyła się nauczyć, że trzeba mierzyć wyżej. Nawet jeszcze przed rokiem wiadomość, że na podstawie jej scenariusza powstanie film, zaszokowałaby ją do tego stopnia, że bez szemrania pozwoliłaby Comstockowi na realizowanie projektu według własnego uznania. Ale teraz była już mądrzejsza i nie zamierzała tak łatwo wypuścić swojego dzieła z rąk. Chciała wyciągnąć z tego przedsięwzięcia jak najwięcej dla siebie. Widziała się co najmniej w roli producentki…
Oczywiście nie zdradziła się z tym przed Comstockiem, z czego była bardzo zadowolona. Dibble przede wszystkim dopytywał się, dlaczego wcześniej nie pokazała mu swojego scenariusza. Janey nie potrafiła mu odpowiedzieć (już sama myśl o tym, że opisuje komuś dwa miesiące na jachcie Raszida, niemalże odbierała jej mowę), ale miała przeczucie, że gdyby wtedy oddała scenariusz do Parador Pictures, nie byłaby dziś aż tak wysoko. Jeszcze zeszłego lata była nikim, ładną dziewczyną z garścią notatek na różowym papierze. Dziś cieszyła się sławą i rozgłosem. Do tego instynkt podpowiadał jej, że nie tylko Comstock Dibble może być zainteresowany tym scenariuszem…
Samochód podjechał przed wejście, a kierowca otworzył okno i podał zaproszenie krępemu ochroniarzowi, który z kolei poświecił latarką w okno limuzyny. Po chwili kierowca otworzył tylne drzwi.
Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, Janey wysiadła.
Kiedy tylko stanęła na czerwonym dywanie, znalazła się w samym środku rozwrzeszczanej, spoconej, pulsującej masy ludzkiej. W jej kierunku posypały się natrętne żądania: aby spojrzała w tę stronę, w tamtą stronę, żeby przystanęła, odwróciła się, obejrzała przez ramię, aż wreszcie tłum fotografów wchodzących sobie nawzajem na głowę, żeby tylko wywalczyć lepsze ujęcie, przelał się przez ustawione barierki, a do akcji wkroczyli ochroniarze. Na przyjęciach takich jak to zawsze jest jedna osoba, na którą fotoreporterzy polują ze szczególną zajadłością, ponieważ wiedzą, że jej zdjęcia kupią gazety i magazyny na całym świecie. Tego wieczoru numerem jeden była Julia Roberts, zdobywczyni Oscara, ale Janey Wilcox deptała jej po piętach. W oczach paparazzich Janey była tak samo znana, a do tego cieszyła się o wiele gorszą sławą niż gwiazdy filmowe. No i te pogłoski o scenariuszu, którym zajął się już Comstock Dibble… Jeśli wierzyć plotkom, był to prawdziwy dynamit, a wszystko, co napisano o Janey w gazetach, miało się okazać nieprawdą.
Tanner Cole dotarł w pobliże wejścia dokładnie w tej chwili, kiedy zamieszanie osiągnęło apogeum. Zmarszczył brwi, nie mogąc domyślić się, kto może być powodem aż takiego poruszenia. Za wcześnie jeszcze na Julię Roberts, a poza tym tak wielkiego szaleństwa nie wywołało nawet pojawienie się przed rokiem Pameli Anderson w towarzystwie Elizabeth Hurley. Czy to możliwe, że w Hollywood była nowa aktorka, a on, Tanner Cole, nic o niej nie wiedział? Przystanął zdziwiony na chodniku. W pewnym momencie minął go ochroniarz ciągnący za sobą fotoreporterkę magazynu „People", blondynkę po trzydziestce.
– Kochamy cię, Janey! – krzyczała kobieta.
– Kto to jest? – zagadnął ją Tanner.
– Tanner! Mogę zdjęcie? – zawołała.
Ochroniarz podniósł ostrzegawczo dłoń.
– Słyszała pani: na dziś ma pani z głowy zdjęcia.
Tanner wzruszył ramionami, jakby nie mógł nic na to poradzić. Ochroniarze przeprowadzili go przez ciżbę i Cole wszedł do restauracji.
– Kto to jest? – zapytał kilka minut później Ruperta Jacksona. Tajemniczą dziewczynę otaczał teraz wianuszek tuzów Hollywoodu. Tanner dostrzegał wśród nich redaktora naczelnego „Vanity Fair" oraz szefową American Pictures. Nieznajoma zrobiła na nim ogromne wrażenie. Miała długie, proste blond włosy i piersi o przepysznym kształcie (wyraźnie poprawiane, ale co to za różnica?), rysujące się pod gorsetem pięknej sukni w stylu lat siedemdziesiątych. Była akurat w odpowiednim wieku, aby wyglądać na osobę doświadczoną i dzięki temu interesującą, a jednocześnie kusić męskie oko powabem młodości. Dla Tannera Cole'a na całej sali nie było piękniejszej kobiety. Jednak najbardziej niezwykłe były jej oczy, w które spojrzał przed chwilą, kiedy podawał jej upuszczoną torebkę. Lśniły one blaskiem szafirów spod długich rzęs, a ich frapujący wyraz oczarował Tannera, który, jak każdy aktor, uważał się za znawcę ludzkiej duszy. Był przekonany, że w tych oczach dostrzegł autentyczny, głęboki smutek…
– Faktycznie zbyt długo cię nie było – zachichotał Rupert Jackson. – To Janey Wilcox, słynna Modelowa Prostytutka…
– Prostytutka? – Tanner wytrzeszczył oczy. Przez chwilę był o krok od zdzielenia Ruperta pięścią. – Prawdziwa?
– Głupi jesteś jak but. – Rupert się wykrzywił. – To te chińskie kurczaki z kuchni okrętowej tak rozwodniły ci umysł. Taka z niej prostytutka jak ze mnie albo z ciebie.
– Mów za siebie, kolego sympatyczny – odgryzł się Tanner. – Jakim cudem jeszcze o niej nie słyszałem?
– Jesteś obrzydliwy – oznajmił Rupert.