Źle się złożyło, pomyślała. Założywszy ręce na piersiach, Zizi opierał się o stojącego opodal rangę rovera (skąd on się wziął, myślała Janey, przecież kiedy przyjechałam, nie było tu żywej duszy), a na jego twarzy znać było wyraźne rozbawienie, jakby wiedział, że zjawiła się specjalnie po to, żeby się z nim spotkać. A najgorsze w tym wszystkim jest to, zauważyła Janey, opierając się o samochód, by nie stracić równowagi, że jest dokładnie tak samo przystojny, jak go zapamiętała z autostrady. Nie: przystojniejszy. Był takim typem mężczyzny, dla którego kobieta może zwariować i zapomnieć o swojej dumie. I wiedział o tym.
Przez chwilę chciała wsiąść do samochodu i odjechać (to by mu dało do myślenia), ale on ruszył w jej stronę. Rzuciła okiem na swoje stopy, zastanawiając się, czy zechce się zatrzymać, żeby z nią porozmawiać. Nie przystanął; mijając ją (był dobre dwanaście centymetrów wyższy od niej, a ona przecież miała metr siedemdziesiąt pięć), rzucił wesoło:
– Potrzebne pani kalosze.
– Bo co? – odcięła się drwiącym tonem.
– Bo błoto – zawołał przez ramię.
I na tym się skończyło.
Ledwie się powstrzymała, żeby za nim nie pobiec. Uważał zapewne, że tak się stanie (taki facet, pomyślała, spodziewa się tego po każdej kobiecie). Zamiast jednak rzucić się za nim, stała niezgrabnie na jednej nodze, unosząc bosą stopę nad murawą.
Zatrzymał się. Odwrócił.
– No i co? – zapytał.
– Jak to: co? – Nie zrozumiała.
– W czym mogę pani pomóc?
– Czy jest tu pan Harold Vane?
– El patron? Zaprowadzę panią do niego. – Baczne spojrzenie mówiło, że być może jego słowa mają jakiś ukryty sens. Wrócił do rangę rovera, otworzył drzwi i wyjął parę gumowych kaloszy.
– Proszę. – Uśmiechnął się z lekką kpiną.
Gdy podawał jej buty, ich palce się zetknęły. Poczuła dreszcz, jakby poraził ją prąd. Przestała zauważać, co ją otacza, widziała tylko i czuła z wielką ostrością wybrane szczegóły: pęknięcie na czubku jednego z kaloszy, ostrą trawę pod stopami, a wszystko to przyćmione niesamowitym mlecznym blaskiem jego zielonych oczu, przywodzącym na myśl ciepłe wody Morza Karaibskiego, w których wyraźnie widać muszle i małe rybki na tle jasnobeżowego piasku. Czy on też to poczuł, zastanawiała się gorączkowo, czy to tylko moja wyobraźnia? A jeśli poczuł, co też to może oznaczać?
Ruszył wielkimi krokami przez pole, stąpając władczo niby młody bóg, a ona poczłapała za nim, usiłując dotrzymać mu kroku. Nie mogła oderwać od niego oczu (kto by mógł?), a kiedy odwrócił się i uśmiechnął do niej, doszła do wniosku, że jego zachowanie cechuje wypracowana grzeczność połączona z pozorem pełnego rezerwy znudzenia światem; tę kombinację spotyka się u ludzi obdarzonych urodą tak wielką, że oddziela ich ona od reszty ludzkości.
– Pasjonuje się pani polo? – zapytał, a ona z niespotykaną szczerością odpowiedziała:
– Nie, ani trochę.
Uniosła brwi wyzywająco, czekając na znak dezaprobaty z jego strony, lecz w tym geście była szczerość i dziecięca prostoduszność. Nie zachowywała się zaczepnie, jak na ogół postępowała z nieznanymi mężczyznami. Docenił to i roześmiał się. Ona też się roześmiała, w zupełnie niewymuszony sposób, dziwiąc się, z jaką łatwością opadła z niej cała skorupa pozerstwa i obłudy, odsłaniając jej prawdziwe ja. Oczy obojga nagle rozbłysły, kiedy odnaleźli się wzrokiem.
– Zaczynam myśleć, że to naprawdę dobry dzień – zauważyła.
Nastrój chwili zburzył tętent kopyt. Z odległego krańca boiska nadciągnęła galopem grupa jeźdźców, minęła ich i popędziła w kierunku bramki po drugiej stronie pola. Za nimi podążał samotny jeździec, przypominający worek kartofli przywiązany do siodła. Workiem rzucało ryzykownie we wszystkich kierunkach. Kiedy koń przyniósł go bliżej, Janey rozpoznała Harolda Vane'a.
Nagle jeźdźcy zawrócili i ruszyli z powrotem w ich stronę. Panika na twarzy Harolda świadczyła dobitnie, że zderzenie jest nieuniknione. Nie próbował już odgrywać dżokeja i zdał się na łaskę swojego wierzchowca. Ponieważ nie uśmiechało mu się zostać stratowanym, dosłownie zawisł na szyi starej klaczy imieniem Diablotka, którą niedawno odwołano z jeździeckiej emerytury w jednym tylko celu: aby zapewnić Haroldowi bezpieczeństwo w siodle. Kobyłka natychmiast zrozumiała, co się święci. Przygryzając wędzidło, żeby Harold nie mógł jej spłoszyć przypadkowym pociągnięciem za lejce, ruszyła dziarskim kłusem w stronę stajni.
Do tej pory uwaga Harolda Vane'a była skupiona na utrzymaniu się na grzbiecie Diablotki przez czas potrzebny na dotarcie do odległej o półtora kilometra stajni; tam wybiegnie mu naprzeciw stajenny albo jego pomocnik, starając się nie okazać dezaprobaty. Lecz nagle wzrok pechowego jeźdźca przyciągnęły miłe oku kobiece kształty, a chwilę później rozpoznał ich właścicielkę. Nikt inny, tylko Janey Wilcox. Co ona tutaj robi, do cholery, pomyślał. I wtedy z konsternacją zauważył, że Janey stoi obok – zbyt blisko – gwiazdy jego drużyny polo. Nie dotykali się (wszystko do czasu, przemknęło mu przez myśl), ale otaczała ich aura poufałości: ona stała z uniesioną głową, patrząc mu w oczy, on odwzajemniał spojrzenie, garbiąc się lekko. Niedoczekanie, pomyślał Harold, nie pozwolę Janey Wilcox zawrócić w głowie mojemu najlepszemu graczowi. Trzeba będzie pogadać z Zizim i zdusić zagrożenie w zarodku, oczywiście wyłącznie dla dobra drużyny; Harold pragnął zwycięstwa, więc Zizi musiał być w pełni skoncentrowany.
Będzie musiał mnie posłuchać, pomyślał, lgnąc do szyi klaczy. Cechowała go spokojna cierpliwość bogatego człowieka, który zawsze jest pewien zwycięstwa. To on w końcu był tutaj szefem, to on pompuje w drużynę pół miliona dolarów miesięcznie, a dla argentyńskiego zawodnika el patron to świętość. Uznał zatem, że Janey Wilcox nie należy zbytnio się przejmować. Przypomniał sobie, że już raz ją miał i porzucił, a także to, że jest ona jedną z tych kobiet, które łatwo zdobywają mężczyzn, ale nie potrafią ich przy sobie utrzymać.
Zza kępy drzew wyłoniły się ściany zbawczej szopy. W swojej męskiej próżności Harold nigdy by nie przyznał, że jest zazdrosny. Zgadza się, porzucił Janey Wilcox, ale to nie musiało oznaczać, że chciał ją widzieć u boku innego mężczyzny, zwłaszcza o dwadzieścia lat od niego młodszego, sto razy przystojniejszego, a przede wszystkim o dobre trzydzieści centymetrów wyższego.
On ma wszystko, czego mi potrzeba, myślała Janey, wracając samochodem do domu. W kwestii najprostszych ludzkich emocji, takich jak miłość, nienawiść, zazdrość, radość i triumf, brakowało jej zarówno wyrafinowania, jak i najmniejszej szczypty poetyckości, ale to, co czuła teraz, było szczere. Jak wielokrotnie wcześniej z innymi mężczyznami, tak i tym razem Janey uznała, że zakochała się w Zizim.
W każdym razie, zdecydowała, zjeżdżając na drogę numer 27 z Hayrack Road (specjalnie pojechała trasą, gdzie ruch był większy, żeby móc spokojnie pomyśleć), nie będę się zadawać z Seldenem Rose'em. Zwłaszcza po tych kilku cudownych chwilach z Zizim. Silnik pracował cicho na niskich obrotach, a ona przypomniała sobie spotkanie z Rose'em na bankiecie u Mimi. Wspomnienie to rozbawiło ją i napełniło poczuciem triumfu.
Jej pierwsze wrażenie było pozytywne, przynajmniej jeśli chodzi o wygląd: był wysoki, ciemnowłosy i choć skończone czterdzieści lat dawało o sobie znać, jego rysy zachowały nieco młodzieńczej pełności. Ale kiedy uścisnął jej dłoń, uśmiechając się nieznacznie zaciśniętymi wargami, zrobił na niej odpychające wrażenie człowieka, który wie, że jest świetną partią i nikomu nie pozwoli o tym zapomnieć.