Westchnęła cicho z rezygnacją i zajęła miejsce obok niego. Gdy tylko usiadła, z rozmysłem odwrócił się do niej plecami. Zrobiło jej się żal, że dla niego wypożyczyła taką piękną suknię.
Zabierał główny głos w dyskusji, w której brała udział połowa ich stołu.
– Współcześni ludzie nie mogą sobie poradzić z faktem – perorował z wielką pewnością siebie, jak człowiek, który zakłada, że jego opinie zawsze będą poważane – że kiedy nie ma już wojen, moralność nie ma racji bytu. Ludzkość stała się miękka i zdemoralizowana, ponieważ pozwolono jej zapomnieć, że śmierć jest namacalna… Nastąpiła immunizacja na śmierć. Śmierć dziś zabiera ludzi zza zamkniętych drzwi… Nikt już jej nie widzi…
Janey nie mogła ścierpieć poważnego tonu tej dyskusji.
– Immunizacja? To strasznie wielkie słowo jak na East Hampton.
Odwrócił się do niej – czas najwyższy, pomyślała – i bez cienia sarkazmu w głosie, jakby naprawdę miał ją za głupią lalę, zapytał:
– Czy mam wyjaśnić znaczenie tego słowa?
– Chce mi pan odebrać przyjemność znalezienia go w słowniku? – Janey ostentacyjnie wypiła łyk szampana, wytrawnego Laurent-Perrier z doskonałego rocznika, podanego w butelkach przybranych kwiatami.
– Jak pani sobie życzy. – Najwidoczniej nie miał pojęcia, co z nią począć. Janey uznała, że Selden Rose nie ma ani krzty obycia towarzyskiego, prawdopodobnie dlatego, że przyjechał z Los Angeles. Oboje demonstracyjnie odwrócili się do swoich sąsiadów – ona w lewo, on w prawo.
Po lewej stronie Janey siedział republikański senator z Nowego Jorku, beztroski mężczyzna o wielkiej władzy. Nazywał się Mikę Matthews i miał po sześćdziesiątce. Janey umiejętnie podtrzymywała rozmowę na temat dobrodziejstw generalnych porządków w Nowym Jorku aż do momentu podania przystawek – ziemniaków na zimno, przybranych kawiorem z bieługi, uchodzących za wielki delikates – ale kiedy sprzątnięto puste talerze, nagle zabrakło tematów. Zaczęła słuchać, co mówi Selden. Miał w zanadrzu milion głupich opinii, co stwierdziła, podsłuchawszy, jak dyskutuje ze swoją sąsiadką, elegancką damą w średnim wieku, na temat różnic pomiędzy mężczyznami a kobietami. Rozmowa musiała zejść na te tory, pomyślała Janey. Samotny mężczyzna nie uniknie pytań o powód swojej bezżenności. W tym właśnie momencie Selden oznajmił jak na zawołanie:
– Prawda, biologiczna prawda, jest taka, że mężczyźni wybierają kobiety na podstawie wyglądu. – Miał jeszcze tupet, żeby dodać: – I tej jednej rzeczy feministki nigdy nie zmienią.
Jego sąsiadka uśmiechnęła się pobłażliwie, a Janey wybuchnęła dźwięcznym, szyderczym śmiechem. Słysząc to, musiał się odwrócić.
Ma wyczucie czasu, pomyślała; właśnie na taki moment czekałam. Janey natknęła się niedawno w księgarni na nowe wydawnictwo feministyczne pod tytułem „Piękność: Jak oczekiwania mężczyzn zrujnowały kobietom życie". Miała zwyczaj przeglądać książki, aby wyłowić z nich garść istotnych faktów, które mogły jej posłużyć w konwersacji towarzyskiej.
– Prawdę mówiąc – powiedziała miłym tonem – myli się pan. W wieku osiemnastym, jeszcze przed rewolucją przemysłową, wymyśleniem pojęcia redystrybucji dóbr i nastaniem ery kobiet-utrzymanek, mężczyźni wybierali sobie partnerki na podstawie majątku i pozycji społecznej, względnie zdolności do rodzenia dzieci lub do pracy. Wygląd nie miał tu nic do rzeczy…
– No nie – parsknął lekceważąco, jakby do rozmowy wtrąciło się natrętne dziecko. Wypił łyk wody (Jezu, czy on w ogóle pije alkohol, pomyślała Janey) i zripostował: – A Helena Trojańska? – To chyba miał być dowód uniwersalny.
Janey wiedziała, że o tym wspomni – książka ostrzegała, że tacy faceci zawsze powołują się na kazus Heleny Trojańskiej.
– Nie rozumiem. – Wzruszyła ramionami. – A Anglicy, którzy wybierają żony na podstawie pochodzenia i charakteru?
– I tak ma być lepiej? – Sarkazm w jego głosie świadczył, że nie jest przyzwyczajony do tego, że mu się zaprzecza. '
– Ani lepiej, ani gorzej – odparła Janey, odgarniając włosy. – Chcę tylko powiedzieć, że nie należy formułować ogólnych wniosków, dotyczących całej męskiej części ludzkości, na podstawie własnych niedojrzałych pragnień. – Z bijącym sercem wyprostowała się na krześle. Przez chwilę bała się, że posunęła się zbyt daleko…
Utarłam mu wtedy nosa, pomyślała radośnie, skręcając w Ocean Road. Do końca kolacji umyślnie nie zgadzała się ze wszystkim, co tylko powiedział, więc chciał czy nie chciał, musiał z nią rozmawiać. A nie chciał, to było widać. Kiedy posiłek dobiegł końca, oboje wstali jednocześnie i oddalili się w przeciwnych kierunkach. Kiedy później minęła go, udając się do toalety, skinęła mu tylko uprzejmie głową, jakby go z trudem rozpoznała.
Skręcając w ulicę, na której stał jej dom, postanowiła, że jeśli kiedyś jeszcze spotka się z panem Seldenem Rose'em, zrobi dokładnie to samo.
Rozdział 4
Sezon polo rozpoczął się w połowie czerwca w Bridgehampton. W dniu meczu inauguracyjnego było niezwykle gorąco; temperatura przekraczała trzydzieści dwa stopnie.
Janey Wilcox siedziała na pozłacanym krzesełku ustawionym pod olbrzymim białym namiotem, wachlując się numerem magazynu „Hamptons". Włosy upięła z tyłu głowy, a choć była właściwie naga, nie licząc złotej kamizelki i króciutkich różowych szortów, nie chroniło jej to przed upałem; strumyczki potu spływały z jej szyi, wpadając za dekolt. Dwa dni temu zerwał się niezwykły o tej porze roku gorący północny wiatr, który wzbił z plaż tumany piasku i okrył wszystko cienką warstwą kurzu i pyłków. Spacer nad morzem był wykluczony – najlepiej było w ogóle nie wychodzić – ale mimo to letnie życie towarzyskie kwitło. Mieszkańcy Hamptons uśmiechali się, pozowali do zdjęć i opowiadali o przyjęciach, na które odważyli się wybrać poprzedniego wieczoru, ryzykując wyjście z domu.
W to sobotnie popołudnie wypadało być na meczu polo, choć sama gra tak naprawdę nikogo nie interesowała. Rozgrywce przyglądali się tylko ci, którzy chcieli odpocząć od tłumu znanych osobistości kłębiącego się pod namiotem dla VIP-ów. Pomimo to Janey i Mimi już od dwudziestu minut beztrosko lekceważyły towarzyskie konwencje, zajmując rezerwowane miejsca na samym skraju boiska i popijając szampana. Mimi przyglądała się grze przez lornetkę. W końcu odjęła ją od oczu i nachyliła się do Janey, wskazując na Ziziego.
– Tamten młodzieniec jest absolutnie cudowny – powiedziała. – Gdyby nie on, nie byłoby czego tutaj oglądać.
Janey wzięła od niej lornetkę, chichocząc. Udawała, że nie zauważyła dotąd przystojnego gracza. Przyszło jej do głowy, że Mimi czasami potrafi się odezwać jak podstarzała kobieta i że pewnie jest to kolejna z jej manier. Janey odkryła skłonność bogaczy do ulegania manierom, kiedy dwa dni temu zadzwoniła do Mimi, żeby zaprosić ją na mecz polo.
– Kochana – powiedziała Mimi śmiertelnie znudzonym tonem – czy ty wiesz, ile meczów polo ja widziałam w życiu? – Janey obawiała się, że Mimi odmówi, ale w następnej chwili usłyszała jej radosny, dziewczęcy głosik: – Ale trzeba tam być, dlatego rzecz jasna pójdę z tobą.
I wszystko byłoby cudownie, gdyby Mimi nie zadzwoniła w piątek z zapytaniem, czy Janey nie ma nic przeciwko, żeby Selden Rose wybrał się na mecz razem z nimi. Musiała więc udać, że bardzo się cieszy, choć tak naprawdę zepsuło jej to całą radość. Mimi zaprosiła ją również na lunch przed meczem, żeby mogły obgadać Rose'a. Janey nie miała najmniejszej ochoty o nim rozmawiać, tym bardziej że jedynym mężczyzną, jaki obecnie istniał dla niej na świecie, był Zizi. Ale zgodziła się, ponieważ takie spotkanie mogło zbliżyć ją do Mimi oraz stać się punktem wyjścia do innych, ciekawszych rozmów, zwłaszcza o wspólnych znajomych, takich jak Comstock Dibble.