Janey wystarczająco dobrze orientowała się w regułach życia towarzyskiego, żeby wiedzieć, że dopóki nie pozna Mimi na tyle, by móc odgadnąć, co nią kieruje, za nic w świecie nie wolno jej się przyznać do romansu z Comstockiem Dibble'em. Dotąd Mimi mogła jedynie się domyślać, że Janey zna Dibble'a, a powszechnie było wiadomo, że w kwestii kobiet nie można mu ufać. Janey myślała o Comstocku, ponieważ tego dnia rano otrzymała niepokojący list. Przesłano go z Nowego Jorku wraz z resztą listów do niej; został wysłany prawdopodobnie przed samym dniem pamięci poległych. Napisał go Comstock Dibble, a pretekstem była potrzeba omówienia jej scenariusza. Dla Janey było jednak jasne, że ona i Dibble nie mają nic do omówienia, a sam list ma być żałosną próbą zastraszenia jej – chociaż nie mogła odgadnąć, dlaczego Comstockowi tak na tym zależy. W każdym razie nie zamierzała dać się zastraszyć. Uznała, że najlepiej będzie, jeśli nie da poznać po sobie, że w ogóle dostała od niego list.
Tego dnia jej taktyka opierała się na „małych fortelach". Wypatrując oczy przez lornetkę, obserwowała wspaniałą postać Ziziego, który w tej właśnie chwili potężnym uderzeniem kija posłał piłkę na drugi koniec boiska. Nie mogła jeszcze ujawnić, co naprawdę do niego czuła, spytała więc niewinnym tonem:
– Kto to taki?
– To chyba ten zawodnik, o którym Pippi ględzi aż do znudzenia – odrzekła Mimi. – Wmówiła sobie, że mu się spodobała.
– Skoro tak, to dlaczego jej tu nie widać?
– Wypadło jej przesłuchanie.
– Moim zdaniem to jeden z tych facetów, przy których wszystkie babki myślą, że im się podobają. – Janey oczywiście uważała się za wyjątek od tej reguły. Studiowała rysy Ziziego przez lornetkę, obracając w pamięci każde słowo z ich niedawnej rozmowy. Doszła do wniosku, że z jego strony nie mógł to być zwykły flirt; to, co czuła, było zbyt mocne i szczere.
– Wszystko jedno – odrzekła jej Mimi. – I tak nie można wyjść za gracza w polo.
– Dlaczego? – zapytała Janey ostrym tonem.
– Po pierwsze, tacy nigdy nie śmierdzą groszem. – Mimi się roześmiała. – A po drugie, żyją na walizkach. – Wyciągnęła rękę po lornetkę. – To tak samo jak wyjść za żonglera z cyrku… No, może niezupełnie. Ten tutaj wygląda na niezłego jebakę.
Janey natychmiast stanęła w obronie Ziziego.
– On na pewno jest inny – powiedziała. – Wygląda, jakby miał duszę.
– Nawet jeśli ją ma – Mimi oddała jej lornetkę – to tutaj, na East Endzie, szybko o niej zapomni. – Rozejrzała się dookoła, najwidoczniej straciwszy zainteresowanie Zizim. – Gdzie się podziewa Selden?
Nic mnie to nie obchodzi, chciała powiedzieć Janey, ale zapytała tylko swobodnym tonem:
– O której miał przyjechać?
– O trzeciej – odpowiedziała Mimi – a jest już po wpół do czwartej. Mam nadzieję, że się nie zgubił, tak jak ostatnio. Widzisz go gdzieś?
Janey niechętnie oderwała wzrok od boiska, udając, że wypatruje Rose'a przez lornetkę w tłumie za ich plecami. Mimi ciągnęła roztargnionym tonem:
– George uwielbia Seldena. Mówi, że on wysoko zajdzie… Już teraz wiele osiągnął, ale George powiedział, że wcale się nie zdziwi, jeśli za kilka lat Selden będzie miał własnego G5.
– Naprawdę? – spytała Janey obojętnym głosem. – Wiesz przecież, że nie zależy mi na pieniądzach.
– Janey Wilcox! – wykrzyknęła Mimi. – Nie znam cię zbyt dobrze, ale kiedy ktoś mówi, że nie zależy mu na pieniądzach, to znaczy, że kłamie. A wśród moich przyjaciół nie ma kłamców!
Jej słowa zabrzmiały dziwacznie, jakby wypowiedziała je dorastająca dziewczynka. Janey domyśliła się, że tak mówią bogate nastolatki w drogich pensjonatach. Nie potrafiła powiedzieć, czy Mimi żartuje, czy mówi poważnie. Nagle poczuła, jak wiele je różni. Chcąc załagodzić sprawę, zaczęła się tłumaczyć:
– Chyba każdej kobiecie zależy na pieniądzach…
– To prawda – powiedziała Mimi. – Nie warto udawać, że jest inaczej, bo nie ma nic gorszego niż utrzymywanie mężczyzny… I niech cię nie zniechęca wygląd Seldena. Faceci, którzy naprawdę do czegoś doszli, zwykle nie są olśniewający.
– Uważam, że Selden jest… przystojny. – To słowo ledwo przeszło Janey przez gardło. Żeby ukryć niesmak, dodała: – Ale nie sądzę, żebym mu się spodobała, mówiłam ci już przecież.
– Posłuchaj, kochanie – odparła Mimi. – Znam się na facetach. Uwierz mi, że podobasz się Seldenowi. Nie masz pojęcia, jak się ucieszył, że przyjdziesz na ten mecz.
– Może zmienił zdanie co do mnie – mruknęła Janey pod nosem, kierując lornetkę na dojazd do boiska, wąską drogę z płotem po obu stronach, zapchaną teraz pojazdami. – Wiele samochodów nie może wjechać – zauważyła. – Tutaj zawsze są kłopoty z parkowaniem.
Jej uwagę przykuł niezwykły model jaguara – sześciocylindrowy XK120 z 1948 roku. Był on taką rzadkością, że Janey widziała w życiu tylko jeden egzemplarz, na wystawie klasycznych aut, organizowanej na starym torze wyścigowym w Bridgehampton. Była nawet zdecydowana oddać się jego właścicielowi, żeby tylko zbliżyć się do tego wozu, ale okazało się, że go tam nie ma. Skierowała lornetkę na kierowcę, zaintrygowana, kto może mieć dość pieniędzy – i smaku – żeby jeździć takim wozem.
Fryzura człowieka za kierownicą wydała się jej znajoma; z wielkim zdumieniem rozpoznała twarz Seldena Rose'a. Ten wóz jest o wiele za dobry dla takiego leszcza, pomyślała.
– Widziałam Seldena – poinformowała Mimi. – Zaraz tutaj będzie. – Westchnęła, przybita niesprawiedliwością losu, przez którą najlepsze samochody zawsze należały do największych palantów. Zrezygnowana, wróciła do obserwacji meczu.
Selden Rose miał gęste włosy, które wyglądały tak, jakby wcale nie rosły i tym samym nie trzeba było ich strzyc ani o nie dbać. Kiedy uśmiechał się swoim szerokim, chłopięcym uśmiechem, widać było białe, wzmocnione fluorem zęby, odrobinę nierówne; w latach sześćdziesiątych ortodoncja stała na niższym poziomie niż dziś. Pochodził z okolic Chicago i na pierwszy rzut oka był chodzącą uprzejmością. Po kilku pobieżnych spotkaniach można go było wziąć za zasadniczego urzędnika wielkiej korporacji, pnącego się w górę po szczeblach kariery. Ale on był kimś więcej: należał do nielicznych, którzy dotarli na sam szczyt, i w gruncie rzeczy cechowała go chorobliwa wręcz ambicja. Został dyrektorem Movie-Time i teraz nad jego stanowiskiem były już najwyżej dwa stołki; jego celem było je zdobyć, i to wcześniej niż później. Chciał rządzić całym koncernem Splatch Verner.
Kanał Movie-Time był oddziałem Splatch Verner, konglomeratu medialnego, który uważał się za instytucję większą i ważniejszą niż którykolwiek z rządów i prowadził interesy w prawdziwie amerykańskim stylu. Innymi słowy, firma na zewnątrz pokazywała, że troszczy się o swoich pracowników, oferując im zasiłki i możliwość wykupu akcji; dbała o poprawność polityczną, głosząc hasła poparcia dla wielokulturowości i gwarantując zatrudnionym bezpieczeństwo przed molestowaniem seksualnym (jak głosiły biurowe emaile). Ale pod tą przyjemną otoczką pozorów wszystko było jak wszędzie indziej, a interes prowadzili ludzie, którzy w skrytości ducha byli zdania, że ich praca najbardziej przypomina wojnę. W ciągu ostatnich piętnastu lat Splatch Verner wykupił wydawnictwa prasowe i producentów filmowych, stacje telewizji kablowej, wydawnictwa książkowe, serwery internetowe, operatorów telefonicznych i satelitarnych oraz agencje reklamowe. Zajmowano się tutaj rozrywką – jej produkcją, marketingiem i dystrybucją. Produkt firmy musiał mieć markę, a dopóki dobrze się sprzedawał, nikt się nie zastanawiał, co kieruje firmą. A kierowała nią żądza zysku za wszelką cenę. Dyrektorzy poszczególnych działów rozumieli, że polityka firmy wymaga, aby każdego, kto stanie im na drodze, rozgnieść jak robaka. Niemożliwe było tutaj powtórzenie biblijnej historii Dawida i Goliata; samotny sprawiedliwy nie miał z nimi żadnych szans. Powiedzonko grubych ryb firmy Splatch Verner brzmiało: „Kto nam podskoczy, długo na tym świecie nie pożyje".