Comstock i Janey starannie się unikali, a ich wysiłki sprawiały wrażenie, że znają się lepiej, niż chcą po sobie pokazać. Trzykrotnie Mimi zdążyła już zauważyć, jak Janey rzuca Comstockowi gniewne, pytające spojrzenie, a on za każdym razem umyślnie patrzy gdzie indziej. Te spojrzenia pochwyciła także Mauve, bo zaczęła indagować Janey o szczegóły jej związku z Peterem Cannonem. Mauve zeszłego wieczoru widziała Cannona na przyjęciu i była oburzona, że ma on czelność pokazywać się publicznie. Selden udawał, że go to ciekawi, ale widać było, że najchętniej kazałby Mauve się zamknąć, żeby móc porozmawiać z Janey, a sama Janey, chyba z czystej niechęci do Mauve, żarliwie broniła Petera Cannona i jego praw do życia towarzyskiego.
– W dzisiejszych czasach ludzie nie mają wstydu, co, Comstock?
– zagadnął Selden. W jego słowach dał się słyszeć ukryty przytyk.
– A co komu po wstydzie? – odburknął Dibble.
Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Janey pociągnęła łyk szampana i spojrzała w stronę boiska, gdzie drużyna Ziziego odbierała nagrodę – srebrny puchar.
– Nie wiedziałem, że pasjonuje się pani polo – zwrócił się do niej Selden.
– Wielu rzeczy pan o mnie nie wie – ucięła szorstko. Mimi pomyślała, że Janey mogłaby być nieco milsza dla Seldena. W gruncie rzeczy był to sympatyczny człowiek, a do tego miał wszystko, co mężczyzna mieć powinien, trzeba było tylko dotrzeć do jego wnętrza. Nie gonił za splendorem, ale był zbyt dumny i pewny siebie, żeby przyznać, że splendor ma jakiekolwiek znaczenie. I w jego przypadku oczywiście nie miał żadnego.
Comstock z kolei stanowił typ całkowicie odmienny. Był przedziwnie zbudowany: miał pękatą klatkę piersiową i krótkie patykowate nogi. Przy każdym spotkaniu Mimi zastanawiała się, czy jego fiut pasuje do górnej, czy dolnej połowy ciała. Tego dnia Dibble wbił się w czarną, obcisłą, zapinaną na suwak koszulę od Prady, a na nogach miał czarne sandały z tej samej firmy. Pocił się obficie i co chwila wycierał twarz chusteczką, bez widocznego efektu – za chwilę znów był cały mokry, jakby samo życie było wielkim wysiłkiem.
Mimo to zapalił cygaro.
– Powiedz mi, Comstock – zapytała go Mimi – nad czym teraz pracujesz?
– Robimy film z Wendy Piccolo – odpowiedział.
– Przypomnij mi, kto to? – Zawahała się przez chwilę. – Aha, już pamiętam. Mała dziewuszka z pięknym ciałem.
– Nie wypowiadam się na temat jej ciała – mruknął Comstock, zerkając na Mauve. Rozsiadł się wygodnie i zaciągnął dymem, jakby rozmowę uważał już za zakończoną. Typowe dla ludzi z wielką władzą, pomyślała Mimi: nie można ich zmusić do wysiłku, jeśli nie widzą w tym korzyści dla siebie.
– No cóż – spojrzała na Dibble'a lekceważąco, jakby był chłopcem na posługi – pójdziemy już chyba.
– Zostańmy jeszcze – poprosiła Janey. Była absolutnie zdeterminowana, żeby przed wyjściem zamienić jeszcze kilka słów z Zizim. – Chcę złożyć Haroldowi gratulacje.
– Zapomniałam, że to jego drużyna – rzekła Mimi.
– Ja też zostanę – oznajmił Selden. – Trzeba pogadać z właścicielem.
– Zdaje się, że gracze mówią na niego el patron - poprawiła go Janey z zupełnie zbytecznym naciskiem.
– Spotykała się pani z nim, prawda? – spytała Mauve.
– Tak – odparła Janey. – Cudowny człowiek.
– Wychował się w Nowym Jorku – poinformowała ją Mauve.
– Na Piątej Alei – uzupełniła Janey.
– Zabawne, że nie znaliśmy go wcześniej – zastanowiła się Mauve.
– Czemu? – zapytała Janey. – Pamięta pani wszystkich, którzy dorastali przy Piątej Alei?
– To harwardczyk, pamiętam nazwisko – wtrącił Selden.
– W takim razie to frajer – zawyrokował Comstock. – Kto kończył Harvard, nigdy do niczego nie doszedł.
– Ciekawe. – Mimi się zaśmiała. – Selden to wychowanek Harvardu.
– Jak widać, w niektórych kręgach nie przysparza to chwały – powiedział Selden.
– Skoro jeszcze nie idziemy, trzeba zamówić kolejnego szampana. – Mimi wyjęła butelkę z wiaderka i wlała ostatnie krople napoju do swojego kieliszka.
Kiedy dołączyli do nich Harold Vane wraz z Zizim, towarzystwo ożywiło się nieco, ale nadal przy stoliku wyczuwało się niezręczną sztywność. Mimi, wytrawna gospodyni, była wyczulona na takie rzeczy. Z niejaką irytacją zauważyła, że Janey wcisnęła się pomiędzy Ziziego a Harolda, skutkiem czego Selden musiał usiąść pomiędzy Haroldem a Mauve. Źle się dla niego złożyło, jednak Mimi rozumiała zachowanie Janey; Zizi był tak pociągający, że każda kobieta musiała go pragnąć. Przyjrzała się uważniej jego rysom. Nie było w nich ani jednej fałszywej linii; im dłużej się na niego patrzyło, tym wydawał się przystojniejszy. Można było dojść do wniosku, że to nie człowiek, a istota wyższa, stworzona przez Boga do zaludnienia innej, doskonalszej planety. Uroda Janey też była olśniewająca, niemniej u boku Ziziego wydawało się, że czegoś jej brakuje.
Mimi uśmiechnęła się, nie zdradzając niczym swoich myśli. Spojrzała na inne osoby przy stole. Harold rozmawiał z Seldenem o interesach, a Janey usiłowała podtrzymać rozmowę z Zizim, prowokując go i nazywając nieobytym argentyńskim farmerem. Pomimo swojej urody Janey była przewrażliwiona na punkcie mężczyzn. Kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, zawsze odnosiła się do niego zaczepnie. Trafiła jednak kosa na kamień, pomyślała Mimi, upijając łyk szampana. Dwa psy tej samej rasy zawsze się rozpoznają; Mimi już po wstępnej obserwacji zauważyła, że Zizi, tak jak ona, hołduje europejskim, staroświeckim zasadom i czuje się zakłopotany zaczepkami Janey (zaczął się już rozglądać dookoła stołu za kimś, kto wybawiłby go z opresji). Takie sztuczki podziałałyby lepiej na Seldena.
Naraz Zizi spojrzał w stronę Mimi i uśmiechnął się do niej. Zrozumieli się bez słów. Mimi lubiła Janey; był to ten rodzaj sympatii pomiędzy dwoma kobietami, który może zaowocować przyjaźnią. Ale jeśli miały zostać przyjaciółkami, Janey musi się nauczyć, że nie może brać sobie każdego faceta, którego chce, szczególnie na jej oczach. Musi wiedzieć, kiedy się powstrzymać. Mimi zastosowała więc swoją starą, wypróbowaną technikę. Zwróciła się do Ziziego:
– Grałeś w tym roku w Palm Beach?
Wiedziała, że jest przy tym stole jedyną osobą, która choć odrobinę zna się na polo. Wciągając Ziziego do rozmowy na jego ulubiony temat, niepodzielnie skupiła na sobie całą jego uwagę.
Rozdział 5
Inne kobiety uważały Janey Wilcox za zdzirę, ale za to z niewyjaśnionych przyczyn kochały ją psy i dzieci. W święto Czwartego Lipca Janey była gościem na dwudziestym trzecim Dorocznym Charytatywnym Turnieju Baseballowym pod patronatem Pluszowego Misia (nikt już nie pamiętał, skąd wzięła się ta nazwa). Siedziała na trybunie, po bokach mając dwóch małych chłopców. Jeden miał sześć lat, a drugi osiem i choć kompletnie różni – pierwszy chudy jak patyk, drugi otyły – byli jednak braćmi, latoroślami George'a Paxtona i jego pierwszej żony, Marlenę.
Młodszy z chłopców, Jack, ściskał rękę Janey, zdradzając oznaki nieskrywanego zapału, widocznego tylko u małych dzieci, które jeszcze nie wiedzą, czym jest cynizm. Starszy, George junior („Georginka" – szkolne przezwiska są bardzo okrutne), pilnie studiował tablicę wyników, zliczając punkty jak aktuariusz. Na boisku Digger wybijał piłkę.
– Jeżeli zaliczy teraz wszystkie bazy, będą mieli pięćdziesiąt trzy procent szans na wygraną – powiedział Georgie z absolutną pewnością siebie. Stanowił miniaturową kopię ojca, miał tak jak on skłonność do tycia i łamliwe paznokcie u nóg, wskutek zainfekowania jakimś złośliwym wirusem. – Z drugiej strony – mówił dalej – jeśli nie trafi ani razu w piłkę, to szanse na przegraną wynoszą dwadzieścia cztery procent.