Gdyby tylko wiedziała, jak go zdobyć! W ciągu kilku ostatnich tygodni Zizi stał się gwiazdą towarzystwa – człowieka z taką prezencją i charyzmą zapraszano wszędzie – a jego wartość wzrosła, kiedy okazało się, że do tej pory nie padł jeszcze ofiarą żadnej kobiety. Mógłby ich mieć na pęczki, ale fakt, że tak nie było, że wszędzie zjawiał się sam, dowodził, że jest to człowiek poważny, szukający właściwej towarzyszki – i prawdziwej miłości.
Za taką miłość oddałabym wszystko, pomyślała Janey, pożerając wzrokiem jego smukłe plecy, płynnie przechodzące od szerokich barków do cudownie wąskiej talii. Wyrzekłabym się wszystkiego, pojechałabym, dokąd by zechciał, nawet do Argentyny; z nim mogłabym nawet klepać biedę.
Poczuła ukłucie wściekłej zazdrości, widząc, jak Mimi podaje Ziziemu rękę, a on wciągają na drugą ławkę. Jedna z desek była obluzowana; Mimi zachwiała się, a Zizi przytrzymał ją za ramię. Zaśmiali się oboje, a Janey po raz setny zadała sobie pytanie, co też Mimi może mieć takiego, czego jej brak. Pieniądze, to oczywiste, a także pozycję społeczną – Ziziemu musiało imponować, że Mimi była Księżniczką Ameryki. Janey, zdenerwowana, przygryzła skórkę. Po raz kolejny przypomniano jej, że nic w świecie nie zdoła zmienić faktu, iż pochodzi z klasy średniej, ze zwykłej, niezamożnej rodziny. A jednak to ona, nie Mimi, znajdowała się w centrum uwagi; jej twarz widniała na okładkach i billboardach. Czy może być lepszy wabik na faceta? Przy niej Mimi była tylko damą z towarzystwa, a na domiar wszystkiego miała męża!
Może właśnie o to chodzi, pomyślała Janey, wsuwając włosy pod baseballówkę i przyglądając się Mimi i Ziziemu spod opuszczonych powiek. Może fakt, że Mimi jest mężatką, daje mu poczucie bezpieczeństwa? W oczach towarzystwa Zizi był protegowanym Mimi, którego wybrała sobie, żeby towarzyszył jej jak ulubiony piesek, podstawiał grzbiet pod pieszczoty i zjadał resztki ze stołu. W sumie o Janey można było powiedzieć to samo. W takiej sytuacji ona i Zizi stworzyliby idealną parę; Mimi musiała to wiedzieć, a jednak nie robiła nic, żeby im pomóc.
Digger znów nie trafił w piłkę. Mali sąsiedzi Janey wydali okrzyk rozczarowania. No cóż, pomyślała Janey. Skoro Zizi jest takim typem faceta, którego nie można złapać inaczej, jak tylko udając brak zainteresowania, to proszę bardzo, ona potrafi być nie do zdobycia. Będzie się spotykać z innym, z kimkolwiek, może nawet – zaśmiała się gorzko – z tym cholernym Seldenem Rose'em!
Selden… Odkąd wybrała się z nim na przejażdżkę po tamtym meczu polo (jemu mogła się oprzeć, ale jego samochodowi – nigdy), skacze obok niej jak pies. Naprawdę szkoda, że jest taki nudny, bo kiedy wsiadła do jego wozu, przez chwilę nawet rozważała, czyby nie warto… Taki samochód wskazywał, że facet ma pozycję, forsę i gust. Ale kiedy zaczął snuć opowieść o tym, jak go restaurował, jak szukał oryginalnej skóry na tapicerkę i specjalnego chromu do pokrycia szprych – po piętnastu minutach zanudził ją na śmierć. Nie zauważył tego jednak, a jego zainteresowanie nią nie osłabło, choć wciąż konsekwentnie odmawiała mu, kiedy chciał umówić się z nią na randkę. Była pewna, że wystarczy na niego skinąć, a przybiegnie do niej. Obserwując, jak Mimi i Zizi zajmują miejsca o kilka ławek przed nią, uznała, że może to być dobre rozwiązanie.
Mimi i Zizi odwrócili się do nich i pomachali. Mały Jack zatrząsł się ze strachu, kiedy ich zobaczył. W domu jego ojca co weekend bywały tłumy ludzi, których nie sposób spamiętać, ale ten pan, który grał w polo, zapadł jednak malcowi w pamięć. Przyszedł do nich dwukrotnie – kiedy w domu była tylko Mimi – i za każdym razem groził Jackowi, że nauczy go jeździć na koniu i zrobi z niego dżokeja. Pewnie myślał, że każdy chłopiec o tym marzy. Wyczuwając napięcie Jacka, Janey przytuliła go, odrywając wzrok do Ziziego. Choć nie zdecydowała jeszcze, czy chce mieć dzieci (gdyby je miała, na pewno zatrudniłaby nianię, chociaż Patty uważała, że samodzielne wychowywanie potomstwa jest bardziej etyczne), to jednak zdawała sobie dobrze sprawę z jednej rzeczy: dla niektórych mężczyzn nie ma nic bardziej pociągającego niż młoda kobieta czule tuląca małe dziecko.
Digger nareszcie trafił w piłkę, a tłum nagrodził go gromkim aplauzem.
– Dobrze. Teraz mają dwadzieścia siedem procent szans na wygraną – oznajmił Georgie uroczyście.
– Co ty na to, Jack? – zapytała Janey.
– Nie lubię matmy – odpowiedział.
– Wiesz co? Ja też nie. – Janey uśmiechnęła się i potargała czuprynę chłopca, a on przylgnął do jej ramienia. Gorąco modliła się, żeby Zizi to zobaczył.
Niestety, często bywa tak, że kiedy człowiek stara się pokierować strzałą Amora, trafia ona w zupełnie inny cel, niżby się chciało. Tak też było i teraz: zamiast Ziziego Janey ustrzeliła Seldena Rose'a.
Selden przyjechał do East Hampton na mecz i kiedy już zaparkował samochód w rzędzie pojazdów tłoczących się w ciemnej bocznej uliczce, przysiągł sobie, że ostatni raz poniża się, biorąc udział w takiej imprezie. Znów nie mógł trafić, bo nikt nie umiał udzielić mu konkretnych wskazówek. Od każdego słyszał tylko ogólniki w stylu: „To będzie gdzieś za A &P", jakby każdy wiedział, gdzie znajduje się A &E Szedł wzdłuż długiego rzędu zaparkowanych samochodów (nadal nie wiedział dokładnie, gdzie jest boisko) i rozmyślał o tym, jak wiele czasu już zmarnował w tym sezonie. Każda minuta każdego weekendu była zaplanowana: przyjęcia, imprezy, uroczystości (otwarcia przeróżnych obiektów, od sklepów po mierne wystawy sztuki). We wszystkich tych miejscach „należało być", jakby samo pojawienie się tam czyniło człowieka wyjątkowym. Niemniej widywało się tam wciąż tych samych ludzi, a kiedy spotyka się kogoś po raz szósty w ciągu jednego weekendu, o czym można jeszcze rozmawiać? Selden uznał, że całe to towarzystwo z Hamptons jest jak banda bogatych dzieciaków na luksusowych koloniach; ciągle trzeba im organizować jakieś bezsensowne rozrywki.
Przyłączył się do grupy ludzi, którzy szli przez trawiasty plac wyglądający jak szkolne boisko sportowe. Myślał dalej; choć nie jest przeciwny życiu towarzyskiemu, to woli spędzać wolny czas w sposób bardziej konstruktywny. W Los Angeles ludziom nie zbywało na ogładzie, ale tam życie towarzyskie miało sens: służyło nakręcaniu interesów i zawieraniu znajomości. Tutaj zaś chodziło wyłącznie o „bycie widzianym", a ludzie zdawali się wierzyć, że ten, kogo „nie widać", przestaje istnieć. Taka egzystencja to wielka pustka; stojąc w tłumie gości spędzanych na te obowiązkowe imprezy, z lampką taniego szampana w ręku, kiwając automatycznie głową, Selden często zastanawiał się, czy ktokolwiek z nich żywi w głębi serca tęsknotę za pięknem, za naturą, za wzajemną relacją, która sięga głębiej niż przypadkowa przynależność do tego samego towarzystwa. W chwili obecnej, podając nazwisko kolejnej bezosobowej hostessie, sprawdzającej listę gości, pożałował, że nie posłuchał instynktu i nie wybrał się w rejs swoim jachtem.
A byłbym to zrobił, pomyślał, zły na samego siebie, gdyby nie ta cholerna Janey Wilcox. Od miesiąca Selden specjalnie pojawiał się na wszystkich imprezach, na które ją zapraszano, aby mogła poznać go bliżej i docenić. Ale za każdym razem, kiedy chciał ją zaprosić na kolację, odmawiała mu, rzucając pogardliwym tonem:
– Kolacja w Hamptons w czerwcu i to jeszcze w sobotni wieczór? Jestem zaproszona na cztery przyjęcia!
Selden w końcu zaczął godzić się z tym, że nie przypadł Janey do gustu. Przez cały miesiąc, odkąd ją poznał, wierzył gorąco, że gdyby tylko mógł wyrwać ją z tego sztucznego światka, Janey Wilcox rozkwitłaby pełnią swojej prawdziwej natury. Dostrzegał w niej, bądź też sądził, że dostrzega, ten sam intelekt, to samo umiłowanie piękna i sztuki, które jego cechowało. Potrafiła mówić godzinami o literaturze i filmie, i to z zadziwiającą inteligencją, zważywszy na fakt, że nigdy nie uczęszczała na studia. Teraz jednak Selden zaczął podejrzewać, że nie bierze się to z prawdziwego zamiłowania, lecz jest to chwyt towarzyski, obliczony na to, aby przyciągnąć uwagę innych i wybić się ponad nich.